Wedle klauzuli o "specjalnym programie reintegracji", dowódcy amerykańscy będą mogli "wspierać finansowo konsolidację afgańskiego społeczeństwa". W praktyce oznacza to próbę przekupienia części przeciwników. Niedawny raport Senatu USA szacuje ogólną liczbę rebeliantów w Afganistanie na ok. 15 tys. osób. Tylko niecały tysiąc to "twardogłowi", z którymi wszelki dialog jest niemożliwy. 70 proc. walczy dla korzyści finansowych.

Reklama

Ci, którzy za dolary zdecydują się złożyć broń i przejdą na stronę NATO, zostaną wykorzystani do wzmocnienia bezpieczeństwa. "Będziemy im płacić głównie za ochranianie ich miast i wiosek. To będzie dokładnie tak jak z Synami Iraku" - mówił we wtorek Carl Levin, szef senackiej komisji ds. sił zbrojnych. Gdyby Amerykanie zaoferowali talibom nawet dwukrotnie większy żołd niż mułłowie, oznaczałoby to wydatek zaledwie 600 tys. dolarów dziennie. Dla porównania utrzymanie wojsk USA walczących w Afganistanie codziennie kosztuje 165 mln dolarów.

Fundusze na opłacanie dawnych wrogów udostępni CERP (program odpowiadania na sytuacje kryzysowe przez dowódców). Generałowie korzystają z niego w celu poprawy sytuacji humanitarnej - np. drążenie studni czy remonty dróg - na terenach, gdzie operują dowodzone przez nich oddziały. W Iraku finansowano z niego sunnickie milicje "Sahwa" (Przebudzenie), złożone z dawnych antyamerykańskich bojowników, którzy w 2006 r. przeszli na stronę Amerykanów. W budżecie Pentagonu na 2010 r. na realizację "założeń" CERP przewidziano aż 1,3 mld dolarów. Dla porównania w 2008 roku cała pomoc humanitarna USA dla Afganistanu wyniosła 9,3 mld dolarów, w 2004 roku 1,2 mld. dolarów.

Wcześniej podobne inicjatywy na własną rękę podejmowali dowódcy polowi NATO w Afganistanie. Pro-zachodnie "arbakaje" (lokalne milicje plemienne) powstały między innymi w prowincji Wardak pod Kabulem oraz w prowincji Kapisa. Wczorajsza decyzja Obamy oznacza jednak oficjalne poparcie dla tych wysiłków. Zbiega się także z oficjalną inicjatywą NATO w Afganistanie, której celem jest odciągnięcie zwykłych bojowników od talibów. Od sierpnia 2009 przekonywaniem umiarkowanych rebeliantów do Zachodu kieruje brytyjski gen. George Lamb, jeden z pomysłodawców współpracy z sunnitami w Iraku.

Reklama

Analitycy wątpią jednak w powodzenie amerykańskiego eksperymentu. "Inicjatywa nie ma na dłuższą metę szans powodzenia. Afgańczycy często zmieniali strony w wojnie z Sowietami, a potem w wojnie domowej. Teraz może być podobnie - na jakiś czas część rebeliantów przejdzie pod skrzydła USA skuszona dolarami, by w najmniej oczekiwanym momencie skierować broń w stronę swoich chlebodawców" - komentuje w rozmowie z nami Arne Strand, ekspert ds. Afganistanu z Chr. Michelsen Institute z Bergen w Norwegii.