Jeśli projekt zostanie zatwierdzony, w ciągu 18 miesięcy liczba kobiet w zarządach wzrośnie do 20 proc., po nastęnych 2,5 roku do 40 proc., zaś od 2015 r. będą miały zagwarantowane co najmniej połowę miejsc. Nominacje naruszające parytet nie będą miały mocy prawnej. Regulacja ma dotyczyć wszystkich firm notowanych na paryskiej giełdzie, a także pozagiełdowych, które mają rady nadzorcze.

Reklama

"Potrzebujemy elektrowstrząsu. Musimy wprowadzić parytety, podobnie jak kilka lat temu dla przedsiębiorstw państwowych" - przekonywał Jean-Francois Cope, szef frakcji parlamentarnej UMP. Przytoczył dane, według których kobiety stanowią 17 proc. członków zarządów wszystkich firm we Francji, zaś w przypadku 500 największych przedsiębiorstw liczba ta spada do ośmiu proc.

Inpiracją dla tej propozycji była Norwegia, gdzie już od 2006 r. kobiety mają zagwarantowane co najmniej 40 proc. miejsc w zarządach. Zapowiedź wprowadzenia parytetów - pod groźbą nawet likwidacji fimy - spowowała burzę w norweskim biznesie. Przeciwnicy inicjatywy argumentowali, że zamykanie firmy z powodu niewystarczającej ilości kobiet jest śmieszne, a na dodatek parytety gwałcą prawo akcjonariuszy do decydowania o tym, kogo chcą widzieć we władzach spółki. Ale groźby władz podziałały - odsetek kobiet w najwyższej kadrze kierowniczej wzrósł z 6 proc. w 2001 r. do 44,6 obecnie, co jest światowym rekordem.

Również we Francji propozycja obligatoryjnych parytetów w prywatnych firmach budzi spore kontrowersje. "Francja, podobnie jak wiele innych krajów, ma problem seksizmu w zarządach spółek. I bez interwencji państwa nie da się tego rozwiązać. Ale pytanie brzmi: na ile elastycznie bedą interpretowane przepisy proponowane przez UMP. Jeśli za 49-proc. obecność kobiet pójdzie się do więzienia, to będzie to problemem. Bo w świecie biznesu sytuacje poszczególnych spółek są bardzo różne" - mówi nam Nicolas Veron, francuski ekonomista z instytutu Breugla w Brukseli. "W Norwegii początkowo też przewidywano, że parytety płci z ekonomicznego punktu widzenia będą katastrofą, ale do tego nie doszło. Pamiętajmy jednak, że propozycja norweska była łagodniejsza od tego, co chce UMP. Poza tym sądzę, że parlamentarzyści obniżą wymóg 50 proc." - dodaje.

Póki co przymusowe równouprawnienie nie działa nawet we francuskiej polityce. W obecnej kadencji Zgromadzenia Narodowego kobiety stanowią 18,5 proc. wszystkich deputowanych. A z siedmiu kobiet, które premier Francois Fillon, powołał w 2007 r. do swojego 15-osobowego gabinetu - najbardziej sfeminizowanego w historii V Repulbiki - zostały cztery. Trzy zdymisjonowane kobiety zastąpili mężczyźni.