Bo tylko największy polityczny wyga wie, kiedy odpowiedzieć na atak prawym sierpowym, odegrać rolę bezbronnej ofiary albo obrócić wszystko w żart.

Reklama

Krwawo rozorana twarz, dwa wybite zęby i złamany nos to niejedyne zmartwienia włoskiego premiera, który przez cały mijający tydzień znajdował się pod obserwację mediolańskich lekarzy. W powietrzu wciąż wisi pytanie: jak na atak zareagują Włosi? Czy cios w twarz przysporzy boskiemu Silvio popularności i wzbudzi współczucie, czy też odwrotnie, oznacza koniec legendy twardego macho, którą od lat pielęgnuje Berlusconi. Trzykrotny szef włoskiego rządu jest zbyt wytrawnym graczem, by nie wiedzieć, że na szali leży jego reputacja. Prawdopodobnie dlatego już kilkanaście sekund po otrzymaniu bolesnego ciosu Berlusconi wyrwał się swoim ochroniarzom, wszedł na próg samochodu i z grymasem bólu na zakrwawionej twarzy pokazał się tłumowi. "Silvio to stary polityczny wyga. Chciał wysłać przekaz: nie dam się. Chcę stawić czoła napastnikowi. To pasuje do wizerunku polityka, który nigdy się nie poddaje i nie zwykł schodzić ze sceny pokonany" - mówi nam włoski politolog i były lewicowy senator Gianfranco Pasquino.

Prawy prosty, lewy sierpowy

Tego, że opinia publiczna nie oczekuje bynajmniej od zaatakowanego polityka nadstawienia drugiego policzka, dowiódł przykład byłego wicepremiera Wielkiej Brytanii. John Prescott w czasie kampanii przed wyborami do Izby Gmin w 2001 roku wybrał się na wiec do prowincjonalnego miasteczka Rhyl w swojej rodzinnej Walii. Wizyta przebiegała spokojnie, aż do momentu, gdy witający się z tłumem polityk nieoczekiwanie otrzymał od stojącego w pierwszym szeregu rolnika Craiga Evansa... cios jajkiem i kuksaniec pod żebra. Trenujący w przeszłości boks (i to w najwyższej kategorii wagowej) potężny Prescott zareagował spontanicznie prawym prostym, który wylądował na twarzy zaskoczonego demonstranta. Błyskawiczne starcie zakończyło się wprawdzie bazapelacyjnym zwycięstwem polityka już w pierwszej rundzie, nie było jednak jasne, jak na ujawnienie bokserskiego temperamentu wicepremiera zareagują wyborcy, nienawykli raczej do rękoczynów z udziałem westminsterskich deputowanych. Z pomocą swojemu zastępcy przyszedł wówczas premier Tony Blair, który proszony o komentarz odparł rozbawiony: "No cóż, John to John. Nie radzę z nim zadzierać". Anegdota chwyciła, a epizod nie tylko nie zaszkodził Partii Pracy, ale zdaniem niektórych obserwatorów wręcz pomógł laburzystom uzyskać reelekcję.

Reklama

czytaj dalej

Reklama



"Wychowani na tabloidach Brytyjczycy nie traktują swoich polityków jak świętych krów, ale jak ludzi z krwi i kości. Cała sytuacja dobrze trafiła w nasze poczucie humoru, a na dodatek ożywiła straszliwie nudną kampanię wyborczą" - wspomina w rozmowie z nami David Runciman, politolog z Cambridge. Jego zdaniem cios wymierzony w szczękę walijskiego rolnika po prostu pasował do politycznego image’u byłego lidera związkowego, który nigdy nie pretendował do roli salonowego bywalca. "Gdyby coś podobnego zrobił Tony Blair albo David Miliband, reakcja byłaby raczej negatywna, bo nie ma w polityce, zwłaszcza brytyjskiej, większego grzechu niż zachować się w nienaturalny sposób" - dodaje Runciman.

Podobnie zapunktował u swoich wyborców długoletni premier Kanady Jean Chretien, który odwiedzając w 1996 roku prowincję Quebec, bez pomocy ochroniarzy utorował sobie drogę do podium. Krewki szef rządu po prostu chwycił za szyję jednego z blokujących dostęp do mównicy demonstrantów i spokojnie odsunął go na bok, gdzie odpowiednio zajęli się nim premierowscy ochroniarze. Pozujący na prostego, ale swojego chłopa z quebeckiej prowincji Chretien dostał brawa od swoich zwolenników, a jego chwyt wszedł do kanadyjskiego słownika politycznego jako "Shawingan (miejsce urodzenia premiera - red.) handshake".

Klucz do wygrania wyborów

Takie zachowanie nie przeszłoby natomiast w republikańskiej Francji. "Mam wrażenie, że gdyby prezydent Sarkozy opłacił jakiś zainscenizowany atak na samego siebie, to reelekcję w 2012 roku miałby w kieszeni" - żartuje w rozmowie z DGP francuski specjalista od marketingu politycznego Claude Fitoussi. "U nas w ogóle panuje niepisana zasada: polityk musi być przede wszystkim człowiekiem, a najlepiej pokazywać swoje ludzkie problemy. Gdy jego ciało jest słabe, dotknięte przez chorobę czy niegodziwość innych, zyskuje polityczne punkty" - dodaje. Może dlatego prezydent Francois Mitterand mimo poważnej choroby do końca swoich rządów cieszył się szacunkiem.

czytaj dalej



Podobnie było, gdy w 1998 roku minister spraw wewnętrznych Jean-Pierre Chevenement w wyniku ostrej reakcji alergicznej zapadł w śpiączkę. Gdy po tygodniu lekarze ogłosili, że udało się przywrócić go do życia, notowania Chevenementa poszybowały ostro w górę. Nazwany "cudem V Republiki" minister na pewien czas został nawet najpopularniejszym francuskim politykiem. Fitoussi przypomina również, że Nicolas Sarkozy najlepszymi notowaniami cieszył się, gdy chwiało się jego małżeństwo z drugą żoną Cecylią. Teraz natomiast, pozując na nowego de Gaulle’a i samca alfa z modelką Carlą Bruni u boku, wzbudza zdecydowanie więcej niechęci.

Jeszcze inaczej na sprawę patrzą Niemcy. "Fizyczne ataki na polityków zawsze były w tym kraju śmiertelnie poważną sprawą" - mówi nam wieloletni komentator polityczny magazynu Stern Hans Peter Schuetz. Gdy 7 listopada 1968 roku 29-letnia lewicowa aktywistka Beate Klarsfeld wkroczyła na podium trwającego w Berlinie kongresu CDU i spoliczkowała kanclerza Kurta Georga Kiesingera, krzycząc "nazista, nazista", sprawa urosła wręcz do rangi symbolu trwającej właśnie w RFN młodzieżowej rewolty. Konserwatyści grzmieli z powodu obrazy stanu, ale dla młodego zbuntowanego pokolenia Klarsfeld stała się bohaterką. Obnażyła fasadowość zachodnioniemieckiej demokracji, która dopuściła, by 20 lat po wojnie i Auschwitz szefem niemieckiego rządu został były funkcjonariusz NSDAP.

Jeszcze większym szokiem były dwa incydenty z kampanii wyborczej w 1990 roku, pierwszej po upadku muru berlińskiego. Najpierw w kwietniu niezrównoważona psychicznie kobieta zaatakowała z nożem w ręku kandydata SPD na kanclerza Oskara Lafontaine’a, próbując poderżnąć mu gardło. Kilka miesięcy później na wiecu w piwiarni w szwardzwaldzkim Oppenau cierpiący na manię prześladowczą mężczyzna oddał trzy strzały do Wolfganga Schaueblego, typowanego na przyszłego chadeckiego kanclerza. Obaj politycy przeżyli i pozostali na świeczniku, jednak zamachy odcisnęły się na ich dalszym życiu. Lafontaine nigdy nie odzyskał już dynamizmu, który sprawił, że kiedyś Willy Brandt nazwał go nadzieją niemieckiej lewicy XXI wieku, a Schauble do dziś porusza się wyłącznie na wózku inwalidzkim.

czytaj dalej



Niesforny Gorbaczow

Takich problemów nie mają natomiast rosyjscy decydenci. Zbliżenie się do Władimira Putina czy Dmitrija Miedwiediewa jest równie prawdopodobne, co stanięcie oko w oko ze Stalinem albo Breżniewem. "W Związku Radzieckim podejście przypadkowej osoby w pobliże I sekretarza graniczyło ze świętokradztwem. Sytuację próbował zmienić Michaił Gorbaczow. Uwielbiał spontanicznie bratać się z tłumem albo niespodziewanie odwiedzać jakąś moskiewską kwiaciarnię. Szybko jednak oficerowie ochrony wyperswadowali mu tę nieostrożność" - mówi nam moskiewski politolog Fiodor Łukianow. Niesforność Gorbiego przebił jeszcze tylko Borys Jelcyn, który, jak ujawnił niedawno Bill Clinton, podczas jednej z wizyt w USA wyszedł niecałkiem trzeźwy na waszyngtońską Pennsilvania Avenue, odziany jedynie w bokserki. Przerażonym bodyguardom wyznał, że naszła go ochota na pizzę.

Za czasów Putina wszystko wróciło jednak do starej sowieckiej normy. Politycy owszem, dostają czasem po twarzy, ale wyłącznie od siebie nawzajem. Bryluje na tym polu zwłaszcza lider skrajnej prawicy Władimir Żyrinowski, który kiedyś w Dumie zdrowo przyłożył nawet... koleżance deputowanej, a potem wielokrotnie wdawał się w bójki przed włączonymi kamerami TV. "Takie wyskoki są jednak bardzo na rękę Kremlowi. Wzmacniają one panujące w narodzie przekonanie, że parlament to miejsce tłukących się klaunów, gdy tymczasem krajem rządzą poważni i pracowici panowie, którzy nie zniżają się do takiego poziomu" - mówi Łukianow.

Postsowiecką tajemnicą poliszynela pozostaje natomiast przemoc fizyczna w stosunku do podwładnych. Jej próbką było zeszłoroczne doniesienie jednego z gruzińskich tabloidów, który napisał, że porywczy prezydent Saakaszwili uderzył w twarz swojego premiera Grigola Mgalobliszwilego, a potem jeszcze... cisnął w niego telefonem. Szef rządu odszedł ze stanowiska kilka tygodni później.

czytaj dalej



Bojowo podwinąć rękawy

Na takim tle polscy politycy nie mogą mieć większych powodów do narzekań. Od czasu tragicznych strzałów do prezydenta Gabriela Narutowicza najgorsze, co spotkało nadwiślańskiego decydenta, to atak przy użyciu jaj. Taki "zamach" przeżył niemal każdy polski polityk. "W pierwszej chwili czujesz zdumienie. Potem zastanawiasz się, jak z tego wybrnąć. Ja doradzam spokój. Spokojne zdjęcie zabrudzonej marynarki, oddanie jej najbliżej stojącemu współpracownikowi, bojowe podwinięcie rękawów i kontynuowanie przerwanego przemówienia, jak gdyby nic się nie wydarzyło" - mówi nam były premier Leszek Miller.

W 1997 roku Aleksander Kwaśniewski został co prawda w Paryżu obrzucony jajkami przez przedstawicieli Radykalnej Akcji Antykomunistycznej, ale z tego zdarzenia wyszedł bez szwanku. Mniej szczęścia miała jego małżonka, której skorupka jajka otarła naskórek. Sprawców złapano i ukarano, a jeden z nich, Wojciech Wybranowski, parę lat później został dziennikarzem. Dziś w "Rzeczpospolitej" opisuje poczynania byłego prezydenta.

Do wyrażenia negatywnych emocji wobec polityka często używa się też tortów. W 2004 roku bliskie spotkanie z kremowym wypiekiem miał Lech Kaczyński, który w ten sposób został ukarany za niewydanie zgody na manifestację gejów. Gdy prezydent Warszawy dzień po ogłoszeniu swej decyzji wchodził na spotkanie, podszedł do niego młody człowiek z tortem w dłoni i grzecznie spytał: "Czy pan prezydent?". Po uzyskaniu odpowiedzi zaatakował. "Uderzył mnie z całej siły, aż na karku poczułem" - skarżył się potem Kaczyński. "Zamachowiec" tłumaczył, że wcale nie chciał go uderzyć, a jedynie się potknął. Inni też obrywali, w 2000 r. Leszek Balcerowicz miał prowadzić wykład na Uniwersytecie Warszawskim. Zapamięta go na całe życie, to właśnie wtedy 23-letni anarchista rzucił profesorowi tort prosto w twarz. Podobne przygody mieli również Andrzej Lepper czy Jerzy Buzek. "Dla włoskiego premiera to wydarzenie wbrew pozorom było jak prezent z nieba. U nas z polityków trafionych jajkami raczej się śmiejemy, a nie im współczujemy" - przekonuje specjalista od wizerunku politycznego Sławomir Olejniczak.