Władze w Pekinie zadeklarowały, że chcą w ten sposób wzmocnić swoje związki z amerykańską gospodarką, co wielu ekspertów uznało za próbę jej zdominowania.
Z drobiazgowo zdokumentowanego raportu Amerykanów wynika, że rządowy fundusz China Investment Corporation krok po kroku kupował niewielkie pakiety udziałów w korporacjach z najróżniejszych sektorów gospodarki. Oprócz tych wspomnianych wcześniej Chińczycy inwestowali w akcje technologicznego potentata Motorola, największego dystrybutora kart kredytowych na świecie, czyli firmy Visa, oraz jednego z najbardziej znanych producentów kosmetyków Johnson & Johnson. "To przedsięwzięcie nastawione na zysk. Gra na giełdzie wiąże się z ryzykiem, ale obiecuje też szybkie rezultaty" - stwierdził w rozmowie z New York Timesem Chang Chun, profesor ekonomii z uniwersytetu w Szanghaju. Tymczasem zarówno władze funduszu, jak i chińskie ministerstwo finansów nabrały wody w usta i nie komentuje sprawy. Za tą konsekwentną polityką milczenia najpewniej kryje się plan poważniejszych inwestycji na rynku amerykańskim.
Chiński rząd stworzył trzy lata temu China Investment Corporation, w którym ulokował 200 mld dol. Wkrótce zwiększył jego kapitał o kolejne 100 mld dol. Celem Pekinu było ostrożne inwestowanie w prywatne firmy z całego świata. Na początku funduszowi szło dosyć kiepsko, bo debiutował niedługo przed krachem na giełdzie - zapoczątkowanym upadkiem Lehman Brothers i załamaniem w całym sektorze finansowym. Stracił wtedy trzy miliardy dolarów na niefortunnym zakupie pokaźnego pakietu aktywów Morgan Stanley. Dlatego kolejne zakupy robiono już znacznie ostrożniej. W drugiej połowie minionego roku sytuacja na rynkach na tyle się ustabilizowała, że Chińczycy zaczęli wydawać więcej - w sumie prawie 10 mld dol.
Politycy w Waszyngtonie obawiają się, że Chińczycy planują inwazję na ich rynek, w dodatku tylnymi drzwiami. "Obawiam się, że w ten sposób Pekin szuka dojść do politycznych wpływów na Zachodzie. A to byłoby już niebezpieczne" - stwierdził w rozmowie z dziennikiem New York Times proszący o anonimowość urzędnik z Departamentu Stanu.
czytaj dalej
Eksperci również nie przechodzą koło działań China Investment Corporation obojętnie. "Pekin przede wszystkim chce się ubezpieczyć. Skupianie dotąd wszystkich środków na kupowaniu obligacji rządu USA daje oczywiście Chińczykom pewną władze nad Amerykanami, ale muszą z niej korzystać odpowiedzialnie, by samemu na tym nie stracić. Inwestycje w sektor prywatny ma w pewnym sensie pomóc Pekinowi odzyskać równowagę w wydawaniu pieniędzy, których ma coraz więcej" - stwierdza John Micgiel z Uniwersytetu Columbia. I w tym też kryje się podpowiedź, jak Amerykanie mogą się przed ewentualną "inwazją" bronić. Waszyngton musi przede wszystkim dążyć do zmniejszenia ogromnego deficytu w wymianie handlowej z Chińczykami. Wówczas skarbonka w Pekinie przestanie się tak błyskawicznie napełniać i Chiny nie będą mieć nadmiaru wolnych środków do inwestycji.
Przez podobne doświadczenie Amerykanie przechodzili, kiedy fundusze inwestycyjne z Bliskiego Wschodu - bogate dzięki petrodolarom - próbowały z impetem wejść na rynek w USA. Zaczęło się to już po zainicjowaniu wojny z terroryzmem i otwarciu frontów w Iraku i Afganistanie. Ameryka zaczęła bardzo dużo wydawać i jeszcze bardzie potrzebować zagranicznych inwestycji. Dlatego wiele firm otworzyło się na inwestorów ze świata arabskiego - od deweloperów budujących luksusowe budynki na Manhattanie, przez kilku znanych producentów lekarstw, sieci kawiarni, aż po kluczowe dla bezpieczeństwa państwa elektrownie. Kulminacją tej finansowej inwazji było kupienie 4,7 proc. udziałów w Citigroup przez Abu Dhabi Investment Authority ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Amerykanie przez dłuższy czas byli zadowoleni, bo inwestycje sprzyjały tworzeniu nowych miejsc pracy i nakręcały ogólną koniunkturę, a Arabowie mogli coraz więcej wydawać, bo w ceny ropy rosły by w 2008 r. osiągnąć historyczny rekord. Ale część waszyngtońskich elit zaczęła się obawiać, czy - w świetle wydarzeń z 11 września - dominacja petrodolara nie zagraża amerykańskiemu bezpieczeństwu narodowemu. Problem rozwiązał się sam, kiedy nastąpiło załamanie na rynkach i okazało się, że arabskie inwestycje są często przeszacowane. Fundusze z Bliskiego Wschodu sporo na tym straciły.
Wcześniej, na początku lat 90. w USA pojawiły się obawy, że zakusy na kontrolę ich gospodarki mają Japończycy, których inwestycje w Ameryce wzrosły w latach 1980-1990 ponad dziesięciokrotnie. Ale też ich apetyt pozostał niezaspokojony, kiedy dalekowschodni potentat będący wówczas drugą gospodarką świata sam wpadł w recesję.