W czwartek na 24 godziny stanął ruch na lotniskach i w portach, nie pracowały publiczne szkoły, szpitale i komunikacja miejska. Nawet greckie serwisy informacyjne pracowały na pół gwizdka - część dziennikarzy zdecydowała się wziąć udział w proteście. Podobnie jest we Francji, Wielkiej Brytanii, Niemczech.

Reklama

Konsekwencje tej sytuacji odczuwają zwłaszcza europejskie partie lewicowe. "Kryzys ożywił europejskie związki zawodowe i zmusił lewicę do porzucenia wszelkich odniesień do liberalizmu gospodarczego. Żadna trzecia droga nie wchodzi już dziś w rachubę" - mówi DGP Michel Wieviorka, dyrektor Centrum Analiz Socjologicznych w Paryżu.

Z pozoru to doskonały moment dla stworzonych w ostatnich latach ugrupowań typu francuskiej Nowej Partii Antykapitalistycznej czy niemieckiej Lewicy (Die Linke), które odwołują się do klasycznego socjalizmu i ruchów robotniczych. Jednak zarówno dogmatyczne partie lewicowe, jak i ruchy społeczne typu ATTAC jak dotąd nie zyskały na fali protestów. "Strajki w Europie mają charakter defensywny: chodzi w nich o obronienie zdobyczy państwa dobrobytu, a nie rewolucję" - twierdzi Wieviorka.

Zdaniem Joachima Scharlotha, szwajcarskiego socjologa z uniwersytetu w Zurychu, dzisiejsi krytycy kapitalizmu dzielą się dziś na partie populistyczne i niesformalizowane ruchy społecznościowe, które stawiają raczej na happeningi niż wystawianie swoich kandydatów do walki wyborczej. "Dlatego Europa na razie nie wybuchła" - mówi nam Scharloth. "Teoretycznie przy nowoczesnych metodach komunikacji, mobilności i powszechnej świadomości globalnych powiązań powinniśmy mieć ruch wykraczający poza narodową perspektywę. Tymczasem Islandczyków zajmują problemy Islandii, Greków - Grecji itd. Paradoksalnie zręby międzynarodowego ruchu antyglobalistycznego były silniejsze przed kryzysem" - podsumowuje w rozmowie z DGP niemiecki socjolog Dieter Rucht.

Reklama