Trzydniowy strajk w British Airways przeprowadzony został w najgorszym możliwym dla Browna momencie – gdy w sondażach zaczął odrabiać straty do opozycji przed wiosennymi wyborami do parlamentu.
Na dodatek nie skończy się na jednym strajku. Związkowcy z British Airways już zapowiedzieli, że 27 marca – czyli na tydzień przed Wielkanocą – rozpoczną kolejny, tym razem czterodniowy. Na dodatek swój protest zamierzają też przeprowadzić kolejarze. W piątek kolejarski związek zawodowy RMT poinformował, że większość jego członków opowiedziała się za protestem z powodu sporu o płace i zmiany w systemie płac. Pierwszy ogólnokrajowy strajk na kolei od 16 lat ma zostać przeprowadzony w świąteczny weekend. Jego skutki odczuje ok. 10 mln pasażerów.
Z kolei w środę, w dniu, w którym minister finansów Alistair Darling ma przedstawić budżet na nowy rok finansowy, strajkować zamierza 200 tys. członków związku zawodowego pracowników służby publicznej.
Choć jak na razie strajk w British Airways bardziej odbił się na wizerunku firmy niż na pasażerach, ci dość wyraźnie wskazują, że winnym całej sytuacji jest rząd. Według sondażu przeprowadzonego w czwartek i piątek na zlecenie Timesa przewaga opozycyjnej Partii Konserwatywnej wzrosła z powrotem do 7 pkt proc. W poprzednich sondażach wynosiła zaledwie dwa, co oznaczałoby, że nie mieliby oni większości w nowej Izbie Gmin.
Członkowie Partii Pracy przyznają prywatnie, że spodziewana fala strajków może przekreślić szanse Gordona Browna na reelekcję, szczególnie że brytyjscy związkowcy zawsze popierali laburzystów. "Te strajki mocno dotkną konsumentów. Zakłócenia w ruchu lotniczym i kolejowym wywołają poczucie gniewu i to się mocno na nas odbije" - przyznaje anonimowo w rozmowie z Daily Telegraphem wysoki rangą członek rządu. Niektórzy komentatorzy już zaczęli nazywać nadchodzącą falę strajków „wiosną gniewu”, co jest nawiązaniem do „zimy gniewu”, która w 1979 roku wyniosła do władzy konserwatywną premier Margaret Thatcher.
Od momentu przejęcia władzy z rąk Tony’ego Blaira w czerwcu 2007 r. kierowana przez Gordona Browna Partia Pracy – za wyjątkiem krótkiego okresu jesienią 2007 r. – cały czas pozostawała w tyle za konserwatystami Davida Camerona. Przed wybuchem kryzysu przewaga konserwatystów była na poziomie nienotowanym od czasów Thatcher, a laburzyści bili historyczne rekordy niepopularności.
Choć kryzys uderzył w Wielką Brytanię wyjątkowo mocno – była ona ostatnią z dużych europejskich gospodarek, która wyszła z recesji, a dług publiczny mierzony w procentach PKB jest niewiele mniejszy od greckiego – Brown zdołał przekonać Brytyjczyków, iż to on ma większe kompetencje w dziedzinie ekonomii, i zaczął sukcesywnie odrabiać straty. Jednak jego nadzieje na reelekcję skutecznie pogrążają związkowcy.