W grudniu ubiegłego roku z tego samego powodu z udziału w Radzie zrezygnował prof. Tomasz Szarota, a dwa tygodnie temu czeska historyczka Kristina Kaiserowa. Stało się jasne, że upada szansa na uczynienie z Centrum projektu o wymiarze europejskim, który służy pojednaniu, a nie rozdrapywaniu starych ran.
"Sprawa od lat toczy się w rytm sinusoidy: raz jest lepiej, raz gorzej. Ale ostatecznie wychodzi na nasze" - Władysław Bartoszewski, Pełnomocnik Premiera ds. Dialogu Międzynarodowego, jest ostrożnym optymistą. Jest szansa, by deportacje Niemców zostały potraktowane jako konsekwencja zbrodni nazistów, a nie jedna z fal wysiedleń, które dotknęły wiele narodów świata.
Micheal Stuermer, jeden z najbardziej znanych historyków niemieckich, nie ukrywa irytacji, gdy go pytamy o spór wokół projektu, który zainicjowała Erika Steinbach. "Podziwiam Bartoszewskiego, ale w tej sprawie poszedł za daleko. To przecież zrozumiałe, że bez wojny Hitlera nie byłoby wypędzeń. Po co to ciągle powtarzać?" - z trudem powstrzymuje irytację. Poważnieje, gdy pytamy go o deklarację Salomona Korna, wiceprzewodniczącego Centralnej Rady Żydów w Niemczech i jednego z najbardziej wpływowych niemieckich intelektualistów. "Żydowska społeczność nie jest w Niemczech zbyt liczna, to około 200 tys. osób, ale ze względu na historię jej głos jest wpływowy. Żaden niemiecki polityk nie może jej zlekceważyć" - dodaje. Basil Kerski, wydawca kwartalnika Dialog, przyznaje: "Uczestnicy każdej historycznej debaty w Niemczech myślą tylko o tym, kiedy włączą się w nią środowiska żydowskie, bo to oznacza koniec rozmów".
W deklaracji Salomona Korna ma swój udział także Polska. To wynik nowej strategii negocjacji z Niemcami, jaką od wielu miesięcy prowadzi pełnomocnik rządu ds. stosunków z Niemcami. Jeszcze na początku zeszłego roku profesor Bartoszewski stawiał sprawę na ostrzu noża. Spotykał się w cztery oczy z kanclerz Merkel, otwarcie domagał się od niemieckiego rządu wykluczenia z rady fundacji Eriki Steinbach. Ale efekt był odwrotny. "W Berlinie nawet środowiska nam przyjazne zarzucały Polsce, że zbytnio miesza się w wewnętrzne sprawy Niemiec. Tamtejsze media przedstawiały spór o kształt Centrum jako polską obsesję, skutecznie nas izolowały" - mówi były szef MSZ Dariusz Rosati.
Zdaniem naszych źródeł w MSZ w poufnych rozmowach zaprzyjaźnieni niemieccy politycy radzili Bartoszewskiemu, aby zmienił taktykę, wycofał się z bezpośredniego udziału w sporze o Steinbach. Tak też się stało. "Od miesięcy zachowuję wobec spraw niemieckich olimpijski spokój, nie mieszam się" - przyznaje profesor. Ale zaraz dodaje: "Jestem co parę godzin w kontakcie z naszą ambasadą w Berlinie, wiem, co w Niemczech się dzieje.
Nasi rozmówcy w Berlinie przyznają: pojedynek ze Steinbach nadal jest priorytetem dla Bartoszewskiego, tylko profesor przestał go rozgrywać w świetle jupiterów. "On niemal co tydzień przyjeżdża do Niemiec, rozmawiał wielokrotnie z Salomonem Kornem i wszystkimi, którzy będą mieli wpływ na kształt Centrum" - mówi Basil Kerski. "Wiele rozmów przeprowadza także ambasador Marek Prawda, jeden z najbardziej zaufanych ludzi Bartoszewskiego".
O tych rozmowach profesor Bartoszewski nie chce mówić. Ale przyznaje, że o Kornie wie niemal wszystko. "Urodził się w czasie wojny w Lublinie, był chroniony przez Polaków. Jego żona przyszła na swiat w Warszawie, tam się wychowała. To ludzie, którzy rozumieją, czym była wojna i jakie są jej skutki".
czytaj dalej
Współpraca ze środowiskami żydowskimi w sprawie Centrum może okazać się jedną z najbardziej udanych akcji polskiej dyplomacji. Szewach Weiss, wieloletni przewodniczący Knesetu i były ambasador Izraela w Polsce, podkreśla, jak duże ma ona znaczenie: "Salomon Korn mówi w imieniu całej wspólnoty żydowskiej na świecie. Zbrodnie Hitlera pozostaną w pamięci, bo ich skutki nigdy nie przeminą. Gdyby nie on, dziś na świecie żyłoby 40 milionów Żydów. Dzisiejsi Niemcy, jako wspólnota, ponoszą moralną odpowiedzialność za zbrodnie nazistów, bo to Niemcy wybrali go na kanclerza Rzeszy, masowo go popierali przez kolejne lata, wzbogacili się na majątku Żydów, uczestniczyli w machinie śmierci. Żydzi nigdy nie pozwolą, by w roli ofiar II wojny światowej stawiać ich obok Niemców".
Teraz wydarzenia mogą się potoczyć bardzo szybko. Już latem Bundestag powinien przyjąć nową ustawę, która zdecydowanie zmieni zasady działania Centrum. "W Bundestagu są czerwoni, bardziej czerwoni, zieloni, liberałowie - wszyscy są zwolennikami fachowej i obiektywnej debaty historycznej w sprawie wypędzonych" - mówi prof. Bartoszewski.
Zdaniem Basila Kerskiego tylko prawe skrzydło CDU/CSU jest zwolennikiem budowy miejsca pamięci pod dyktando Związku Wypędzonych i samej Eriki Steinbach. Pozostałe ugrupowania chcą natomiast powołania rzeczywistej rady naukowej, w której reprezentowani byliby historycy różnej orientacji, także ci specjalizujący się w historii III Rzeszy, a nie tylko powojennych Niemiec.
Nie jest nawet wykluczone, że po tak zasadniczych zmianach do rady mogliby powrócić przedstawiciele Polski. W grudniu co prawda wycofał się z niej prof. Tomasz Szarota, ale Władysław Bartoszewski nieco dystansuje się od tej decyzji: "Profesor Szarota uznał, że nie ma warunków do pracy w tej chwili, przy obecnym składzie rady. Ale to jest jego osobista opinia, nie polskiego rządu" - dodaje.
p
Urodził się pan podczas wojny w Lublinie. Mówi pan jeszcze po polsku?
SALOMON KORN*: Nie, ale moja żona, która urodziła się w warszawskim getcie, do dziś mówi i czyta płynnie po polsku. Ja tylko rozumiem. Moi rodzice byli polskimi Żydami, dla których polski był ojczystym językiem. Uciekli przed Holokaustem do Związku Radzieckiego. Po wojnie postanowili wyjechać do Stanów Zjednoczonych, co najłatwiej można było zrobić drogą przez Niemcy. Ale ponieważ oczekiwanie na wizę trwało kilka lat, zdążyli zapuścić w Niemczech korzenie, rozkręcili swój biznes i nigdy do Ameryki nie wyruszyli. Gdy chcieli, aby ich dzieci nie wiedziały, o czym rozmawiają w jidysz, zmieniali język na polski. Ale kiedy zorientowali się, że mnie i moim braciom rozumienie polskiego przychodzi z dużą łatwością, przeskakiwali na rosyjski. Wtedy już mogli rozmawiać bez przeszkód.
A pańskie dzieci?
Minimalnie. Nauczyli ich tego jeszcze ich dziadkowie.
Pierwsze pokolenie ocalonych z Holokaustu Żydów, którzy przeżyli Zagładę już jako dojrzali ludzie, a po wojnie z jakichś powodów pozostali w Niemczech, nigdy nie potrafiło do końca zidentyfikować się z tym krajem. Dla nich ta ziemia na zawsze pozostała splamiona krwią ich rodzin. Wielu Żydów jeszcze za życia kupowało sobie miejsce pochowku w Izraelu. Woleli żyć w Niemczech, ale nie chcieli być tutaj pochowani. Tę nieufność było widać na każdym kroku. Pamiętam doskonale finał piłkarskich mistrzostw świata z 1954 r., w którym reprezentacja Niemiec grała z Węgrami. Większość Żydów z pokolenia moich rodziców szczerze życzyła niemieckiej jedenastce porażki. Moje pokolenie było już mniej zatwardziałe. Pozostając przy piłkarskim przykładzie - ciągle dobrze było okazywać dystans czy obojętność wobec występów niemieckiej reprezentacji, bo w pewnym sensie na zawsze pozostaliśmy bezpaństwowcami zawieszonymi gdzieś pomiędzy byciem Niemcem a Żydem. Ale już pewne formy przesiąkania mniej podejrzaną tożsamością lokalną były nie do uniknięcia. U nas na przykład i Żydzi, i nie-Żydzi wspólnie kibicowali lokalnemu klubowi, Eintrachtowi Frankfurt. Z kolei moje dzieci i wnuki nie mają już żadnych problemów. Gdy gra niemiecka Nationalmannschaft, kibicują im całym sercem.
czytaj dalej
Zmiana pokoleniowa dokona się również we władzach Centralnej Rady Żydów w Niemczech. Wkrótce zostanie pan jej przewodniczącym, pierwszym, który tak naprawdę nie pamięta Holokaustu. Dlaczego tak trudno znaleźć porozumienie w sprawie powstającego w Berlinie Muzeum Wypędzeń? Pana organizacja zagroziła nawet bojkotem przedsięwzięcia.
To bardzo proste. Nie podoba nam się, że planowana wystawa dąży do nadmiernej emocjonalizacji zjawiska wypędzeń, koncentruje się na cierpieniach niemieckich rodzin, którym oczywiście trudno zaprzeczyć. Naszym zdaniem podejście powinno być bardziej rzeczowe i naukowe.
To znaczy?
Odnosimy wrażenie, że wystawa może ześlizgnąć się w kierunku ukazania niemieckiej ucieczki w całym szeregu innych wypędzeń XX wieku. To dla nas nie do zaakceptowania.
Nikt nie zaprzecza, że Niemcy zmuszeni do opuszczenia swoich domów, pędzeni kilometrami do wagonów, nie cierpieli, nie przeżywali życiowych dramatów. Ale nie wszyscy chcą pamiętać, że powojenne wypędzenia Niemców są konsekwencją zbrodni, których dokonał reżim nazistowski. Były efektem usprawiedliwionej reakcji na niemiecką politykę ekspansji i zniszczenia. Na inne podejście się nie godzimy.
Wcześniej z podobnych przyczyn radę fundacji opuścili polski historyk Tomasz Szarota i Czeszka Kristina Kaiserova. Sprzeciw Centralnej Rady Żydów odbije się w Niemczech oraz na świecie dużo szerszym echem i zdaniem wielu komentatorów może podważyć sensowność całego projektu. Jest pan świadomy siły swojego weta?
Nie chcę oceniać ich decyzji. Zgodziłem się zostać członkiem rady fundacji, żeby zapobiec przepisywaniu historii. Gdybym pozostawił to komuś innemu, mógłbym się spodziewać, że nie będzie on tak dokładnie jak ja patrzył na ręce wypędzonym, żeby nie mylono przyczyn i skutków. }
Po odejściu profesora Szaroty postanowiłem trochę odczekać, sprawdzić, co się stanie. Potem jednak wybuchła w Niemczech gorąca debata nad tym, czy szefowa Związku Wypędzonych (BdV) Erika Steinbach powinna uczestniczyć w tym przedsięwzięciu. Wtedy postanowiłem zareagować.
Sprawa Steinbach przez wiele tygodni dzieliła niemiecki rząd, ostatecznie zakończyła się kompromisem: bojkotowana przez Polskę szefowa wypędzonych nie wejdzie do rady fundacji, ale w zamian jej organizacja otrzyma w muzeum większe wpływy.
To właśnie niezbyt mi się podoba. Uważam bowiem, że sama Steinbach nie jest problemem. Znam ją dobrze i w gruncie rzeczy uważam ją za wyważoną i rozsądną osobę, w przeciwieństwie do wielu jej poprzedników na czele Związku Wypędzonych. Myślę, że problemem jest sam BdV. Mam wątpliwości co do powiększenia rady fundacji z 13 do 21 osób. Już w obecnym składzie nie mieliśmy w naszym gronie wielu merytorycznych dyskusji, choć do tej pory miałem wrażenie, że z obydwoma reprezentantami BdV w radzie mogliśmy przynajmniej rozsądnie współpracować. Ale wkrótce będzie ich sześciu, trudno ocenić, jaki wtedy będzie klimat.
Dlaczego?
To środowisko, które chce oderwać temat wypędzeń od historycznego kontekstu, wielkiej, nieporównywalnej z niczym winy Niemców za zbrodnie drugiej wojny światowej. Przy tym wypędzeni sami mają problem ze swoją przeszłością. Badania dowodzą, że część wypędzonych, zanim musiała uciekać przed Armią Czerwoną, sama należała do sprawców, którzy na przykład zabijali Żydów i podpalali synagogi. Albo czerpali profity z antyżydowskiej czy antypolskiej polityki III Rzeszy, a nawet wcześniejszych czasów. O tej odpowiedzialności nie można zapominać. Tymczasem moje doświadczenia z obecnymi przedstawicielami środowiska wypędzonych prowadzą raczej do konkluzji, że nie są oni zainteresowani dokładnym zbadaniem np. związków powojennych funkcjonariuszy BdV z reżimem nazistowskim. Szczerze mówiąc, bardzo się im dziwię. Sprawa dotyczy przecież pokolenia ojców czy dziadków, którzy nie pełnią już kierowniczych stanowisk w związku. Otwarcie się na historyczną prawdę mogłoby stanowić dla obecnego BdV akt samooczyszczenia, którego można by użyć np. w sporze z polskimi krytykami jako dowodu dobrej woli.
Czy sedno problemu nie tkwi jeszcze głębiej? W tym, że w miarę upływu lat dzielących nas od zakończenia II wojny światowej Niemcy coraz chętniej przedstawiają się w roli ofiar? Nie mówię tu tylko o wypędzeniach, ale także o upamiętnianiu ofiar alianckich bombardowań Drezna czy dowodzeniu, iż bez pomocy nieniemieckich kolaborantów Holokaust nie osiągnąłby tak straszliwych rozmiarów.
Ta tendencja nie jest nowa. Większość Niemców prawie do końca wojny popierała Hitlera, mają oni z tego powodu poczucie winy i próbują rozgrywać na swoją korzyść nawet najdrobniejsze przejawy sprzeciwu wobec Fuehrera. Jest jednak druga strona medalu. Nie było w historii narodu, który jak Niemcy się ukorzył i przyznał do winy. Powstały pomniki i muzea upamiętniające ich zbrodnie. Nie chcę ich rozgrzeszać. To kropla w porównaniu z tym, jaki ogrom cierpień wyrządzili.
My, niemieccy Żydzi, zawsze byliśmy wyczuleni na przejawy uciekania przez Niemców od odpowiedzialności za wojenne zbrodnie. I z biegiem czasu nauczyliśmy się odróżniać tych, którzy dają się uwieść tej tendencji, od większej części niemieckiego społeczeństwa, wrażliwej na zagadnienia historyczne. I jedni, i drudzy istnieli w latach 60., działają także dziś. Nie wydaje mi się jednak, żeby narodziła się jakaś znacząca tendencja do przepisywanie niemieckiej historii. Jeśli widzimy jakieś irytujące zjawiska, tak jak to wokół Muzeum Wypędzeń, to bijemy na alarm. Ale nie mamy zamiaru za każdym razem krzyczeć: uwaga, nazista! Swoją rolę odgrywa czas, który zmienia Niemców, ale także nas.