„Z Doliny Krzemowej do Sacramento (siedziby władz stanowych Kalifornii – red.) jest tylko 130 mil. Czy ktoś może mi wyjaśnić, dlaczego nasz stan działa tak, jakby te miejsca dzieliły lata świetlne” – w trakcie obecnej kampanii taka dykteryjka pada z ust Meg Whitman bardzo często. Opinia pomysłowej menedżerki, która w ciągu dziesięciu lat rozbudowała eBay z klasycznego kalifornijskiego start-upa zatrudniającego 30 osób do największego domu aukcyjnego w Ameryce z 15 tys. pracowników, jest największym atutem blondwłosej 53-latki w wyścigu o fotel gubernatora najludniejszego amerykańskiego stanu. Dlatego Meg Whitman uwielbia, gdy media przypominają, że renomowany „Financial Times” uznał ją za jedną z 50 postaci światowego biznesu, które ukształtowały minioną dekadę, a „Harvard Business Review” umieszczał ją w czołówce najlepszych menedżerów Ameryki.
Kalifornia, chory człowiek USA
Tylko czy obietnica uczynienia z Kalifornii wielkiej doliny krzemowej wystarczy, by przejąć władzę w 37-milionowym Złotym Stanie, którego budżet w 2004 r. wykazywał 10 mld dol. nadwyżki i znalazł się w stanie „efektywnego bankructwa” (deficyt w 2013 r. ma sięgnąć 34 mld dol.)?
Whitman, która prowadzi w republikańskich przedbiegach do walki o fotel gubernatora, twierdzi, że w jej ręku Kalifornia z chorego człowieka zmieni się w sprawnie zarządzane przedsiębiorstwo. – Gdybym miała zmienić tylko jedną rzecz w codziennym życiu Kalifornijczyków, byłaby to naprawa klimatu biznesowego – mówi na spotkaniach z wyborcami. I przypomina, że na pozwolenie na budowę czeka się w Kalifornii średnio dwa i pół roku. Jej zdaniem nie tak powinna wyglądać Kalifornia: ojczyzna eBaya, Google’a, Facebooka, Twittera, a wcześniej takich gigantów amerykańskiego biznesu, jak Hewlett Packard, Apple czy Ethernet.
Wielu obserwatorów sceptycznie odnosi się jednak do planu zrobienia z Kalifornii drugiego eBaya. Ich zdaniem plany Whitman to marzycielstwo charakterystyczne dla tych, którzy zaliczyli sukces w biznesie i próbują swoich sił w walce o publiczne urzędy. – Oni wpadają w pułapkę. Wierzą, że w polityce można stawiać na te same patenty co przy zarządzaniu przedsiębiorstwem. Tymczasem tutaj nie wystarczy zwiększać wydajności, a rzeczywistość wymyka się zasadom logiki – uważa Raphael Sonenshein, politolog z California State University w Fullerton, zagorzały krytyk kandydatury Whitman.
Problemy zaczynają się już w trakcie kampanii wyborczej. Były gubernator Massachusetts Mitt Romney, który w 2008 r. przegrał z Johnem McCainem wyścig o republikańską nominację do walki o Biały Dom, mawia, że w drodze po władzę dobry polityk musi być „dokładnym przeciwieństwem dyrektora zarządzającego dużej firmy”. – W biznesie, jeśli masz wyniki, możesz nawet nie otwierać ust i nie musisz starać się o popularność. W polityce spektakl jest wszystkim. Możesz mieć wiele dokonań i przegrać z... pięknym uśmiechem konkurenta – stwierdził w rozmowie z magazynem „Time”. Romney wie, co mówi. Jest jednym z niewielu ważnych amerykańskich polityków, którzy wcześniej zdobywali szlify w biznesie (był dyrektorem Bain & Co. – międzynarodowej firmy konsultingowej). I jemu jednak zarzucano w kampanii prezydenckiej zbytnie oddalenie się od zwykłego człowieka charakteryzujące tych, którzy zstąpili do polityki z biznesowego parnasu.
czytaj dalej >>>
Inną trudnością, która prędzej czy później uderza we wchodzących do polityki przedsiębiorców, jest prześwietlanie tych stron ich życia, które w biznesie nikogo nie obchodzą. We wrześniu dziennik „Sacramento Bee” prześledził na przykład udział Whitman w wyborach i okazało się, że w swoim dorosłym życiu kandydatka rzadko fatygowała się do urn. Gdy reporterzy zarzucili ją na konferencji prasowej pytaniami o przyczyny tej mało obywatelskiej podstawy, Whitman była zaskoczona. – Koncentrowałam się na wychowaniu dzieci, karierze męża, a potem swojej – rzuciła wymyślone naprędce wytłumaczenie, które absolutnie nie zadowoliło krytyków. – Ja też mam dzieci, męża i karierę, a chodzę głosować – usłyszała od jednej z reporterek.
Paradoksalnie biznesmenom jest nieco łatwiej, gdy uda im się przetrwać żmudną fazę wyborczej kampanii i wprowadzą się do upragnionego gabinetu. Mają nawet przewagę nad klasycznymi politykami. – Oni z reguły prowadzą kampanię za własne pieniądze i po zwycięstwie nie muszą się odwdzięczać żadnym sponsorom – mówi nam Stephen Hess, były doradca prezydentów USA, który bada amerykańską kulturę polityczną w waszyngtońskim Instytucie Brookingsa. Przykładem jest burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg, obecnie ósmy na liście najbogatszych Amerykanów (majątek szacowany na 16 mld dol.). Najpierw zbudował imperium medialno-finansowe, a dopiero potem zapragnął sprawdzić się w polityce. Problem polegał na tym, że Demokarci, na których głosował przez całe życie, mieli innych kandydatów na interesujące go stanowiska. Bloomberg poszedł więc ze swoimi pieniędzmi do Republikanów i został następcą legendarnego Rudy’ego Giulianiego.
Do gabinetu choćby po trupach
Biznesmeni nie czują się też dobrze przytłoczeni koniecznością zarządzania kryzysowego, które aż za dobrze znają z czasów biznesowych. Gdy w 1999 r. na 22 godziny padły serwery eBaya, szykował się kataklizm. Firma przetrwała głównie dzięki przytomności szefowej. – Wyglądała jak Winston Churchill wydający krótkie, trafne rozkazy i sprawnie przesuwający swoje oddziały, gdy wokół szalał Blitzkrieg – pisze Adam Cohen w książce o fenomenie eBaya „The Perfect Store”.
Problemy zaczynają się jednak, gdy na stół trafiają prawdziwe problemy związane z rządzeniem. Zarządzając firmą, masz zazwyczaj podstawowy cel: wykazanie zysku na koniec okresu rozliczeniowego. Realizując zadania, możesz mniej lub bardziej dowolnie dobierać metody i współpracowników. – W polityce biegasz raczej od pożaru do pożaru, godząc np. niezadowolenie ze zbyt wysokich podatków z pustą kasą. A gdy już uda ci się zmniejszyć przestępczość albo pobudzić wzrost, zaraz pojawia się problem niedoinwestowanego szkolnictwa czy służby zdrowia – dowodzi Raphael Sonenshein.
Trudno się więc dziwić, że droga do najwyższych amerykańskich urzędów państwowych jest wręcz usiana politycznymi trupami biznesmenów. Kalifornia jest tego dowodem. Właściciel dobrze prosperującej wytwórni filmowej Michael Huffington poległ w wyścigu o fotel senatora w 1994 r. Były szef linii lotniczych Northwest Airlines Al Checchi odpadł w przedbiegach walki o fotel gubernatora w 1998 r., a bankier Bill Simon przegrał walkę o ten urząd cztery lata później. Wszyscy wyłożyli na kampanię z własnej kieszeni po kilkadziesiąt milionów dolarów.
W całej historii USA jak na lekarstwo jest też ludzi biznesu, którzy zdołali zdobyć władzę w Białym Domu. W pierwszej fazie historii USA dominują prawnicy i wojskowi. Współcześnie: zawodowi politycy, jak Barack Obama, Bill Clinton, Richard Nixon czy Lyndon Johnson. Obaj Bushowie wprawdzie próbowali swoich sił w przemyśle naftowym, jednak kariery zawdzięczali głównie rodzinnym koneksjom. Podobnie pochodzący z bogatych domów John F. Kennedy i Franklin Delano Roosevelt. Za przedsiębiorcę można ewentualnie uznać Jimmy’ego Cartera, który zanim zaczął polityczną karierę w zgromadzeniu stanowym, a potem jako gubernator Georgii, z powodzeniem kierował rodzinną plantacją orzeszków ziemnych. – Być może jedynym prezydentem, któremu błyskotliwa kariera biznesowa utorowała drogę na szczyt, był Herbert Hoover – uważa Stephen Hess. Ten pochodzący z Iowa inżynier dorobił się fortuny jako ceniony ekspert górniczy i ekologiczny, a potem pionier wynalazku podbijającego Amerykę, czyli radia. Technokrata Hoover głęboko wierzył, że władzę należy wyrwać kaście prawniczo-wojskowej i przekazać ją fachowcom, którzy usprawnią państwo jak nowoczesne przedsiębiorstwo. Ale gdy władzę otrzymał, nie spełnił pokładanych w nim nadziei. W 1929 r., pierwszym roku jego rządów, wybuchł Wielki Kryzys, a Hoover przeszedł do historii jako ten, który nie potrafił powstrzymać pustoszącej Amerykę recesji.
Byłej szefowej eBaya te lekcje jednak nie przeszkadzają. W jej przypadku gra toczy się o wysoką stawkę. Nie brak głosów, że jeśli Whitman wygra w listopadzie wybory gubernatorskie, może być w obozie Republikanów realną przeciwwagą dla typowanej do walki o prezydenturę 2012 r. Sarah Palin.