Policja sprawdza, czy od kul szaleńca zginęli Polacy
Amerykańska policja sprawdza m.in., czy na liście ofiar masakry nie ma Polaków. Rzeczniczka Politechniki Białostockiej - uczelni, która ma podpisaną umowę o współpracy naukowej z tym amerykańskim uniwersytetem - uspokaja: W tym roku nikt oficjalnie do USA nie wyjechał ani spośród kadry naukowej, ani spośród studentów.
Dr Anna Leszczuk-Fiedziukiewicz powiedziała dziennikowi.pl, że władze białostockiej uczelni czekają na informacje od polskich dyplomatów w USA. Bo możliwe jest, że któryś ze studentów wziął urlop dziekański i pojechał na własną rękę do Blacksburg.
W ubiegłym roku do Stanów Zjednoczonych na wymianę studencką pojechało tylko dwóch Polaków. Wiadomo natomiast, że wśród wykładowców jest polski profesor.
"Ambasada z niepokojem czeka na listę ofiar masakry w Wirginii" - mówił wczoraj dziennikowi.pl Piotr Ehrenfeit, attache prasowy ambasady polskiej w Waszyngtonie. Nasza placówka zapewnia, że jest w stałym kontakcie z władzami uczelni w Wirginii. Dyplomaci czekają też na informacje ze szpitali, do których trafili ranni.
Ujawniono nazwiska 14 z 32 zabitych
Całkowitej pewności jeszcze mieć nie możemy, ale Polaków na pewno nie ma wśród pierwszych 14 zidentyfikowanych osób. Listę opublikowała oficjalna gazeta uczelni w Wirginii. Wiadomo też, że od kul psychopaty zginęło co najmniej dwóch wykładowców.
Studenci twierdzą, że ofiar mogło być mniej. Gdyby władze uczelni wcześniej uprzedziły o niebezpieczeństwie, wiele osób zdążyłoby się ukryć lub w ogóle uciec z kampusu. Dlatego młodzi ludzie oskarżają: "Władze uniwersytetu mają krew na rękach".
Zabójców było dwóch?
Szaleńcem był 23-letni pochodzący z Korei Południowej student tej uczelni Seung Hui Cho - to już oficjalnie potwierdzona informacja. Od początku podejrzewano, że miał kompana. Teraz policja przyznała, że na razie nie ma dowodów, żeby przypuszczać, że zabójców było dwóch.
Dlaczego student sięgnął po broń i strzelał do niewinnych ludzi? Uczniowie Virginia Tech twierdzą, że mężczyzna nakrył swoją dziewczynę z innym. Dwie pierwsze ofiary szaleńca to prawdopodobnie właśnie przyłapani kochankowie. Świadkowie opowiadają, że zanim padły pierwsze strzały, w akademiku słychać było kłótnię.
Potem uzbrojony mężczyzna zniknął. Pojawił się dopiero po ponad dwóch godzinach w zupełnie innej części kampusu. Tam rozpoczął egzekucję.
Pierwsze strzały padły tuż po 7 rano
Policja uniwersytecka w Virginia Tech odebrała telefon ze zgłoszeniem, że w kampusie uniwersyteckim padły strzały, o 7.15. W West Ambler Johnston Hall znaleziono dwie martwe osoby. Wstrząśnięci ludzie zachodzili w głowę, kto i dlaczego strzelał. Policja natychmiast rozpoczęła poszukiwania. Nikt nie podejrzewał, że to dopiero początek koszmaru.
Jednak o 9.26 padły kolejne strzały. Po budynku uniwersytetu zaczął krążyć uzbrojony mężczyzna. Chodził od sali do sali i w milczeniu strzelał do wszystkich. Ginęli studenci i wykładowcy, którzy znaleźli się na jego drodze.
Studenci nie wiedzieli, co się dzieje. Przerażeni kanonadą pozamykali drzwi na klucz. "Siedzieliśmy na podłodze, z dala od okien" - relacjonowała telewizji CNN studentka Madison Van Duyne. "Pozamykaliśmy się w pokojach i przez internet próbowaliśmy się dowiedzieć, co się dzieje" - mówił inny student.
Wielu z tych, którzy byli w salach wykładowych, do których wtargnął szaleniec, ratowało się, wyskakując z okien. Ci, którym udało się przeżyć, relacjonują działanie zabójcy. "Morderca nic nie mówił. Zaczął po prostu strzelać bez ostrzeżenia do studentów. Gdy już zaatakował naszą klasę, wrócił znowu i próbował się dostać do środka. Nie udało mu się, bo studenci zabarykadowali drzwi. Wtedy zaczął strzelać przez drzwi" - opowiada Derrick Odell, student postrzelony w ramię.
Ameryka jest wstrząśnięta
Strzelanina na uniwersytecie w Wirginii to w USA temat numer jeden. "Jestem pogrążony w smutku i wstrząśnięty. Szkoła powinna być miejscem świętym. To tak, jakby morderca uderzył w każdą szkołę" - mówił prezydent USA George W. Bush po masakrze.
Na uniwersytecie - tam, gdzie ginęli ludzie - palą się dziesiątki zniczy. Na Virginia Tech przyjeżdżają rodzice studentów. Chcą na własne oczy przekonać się, że ich dzieciom nie stało się nic złego.