Wszystkie sondaże wskazują, że to ich kandydat wyjdzie zwycięsko ze starcia z socjalistyczną konkurentką. "Ta bitwa jeszcze nie jest wygrana" - Alexandra de la Brosse w sztabie Sarko w X Dzielnicy jest od samego rana. Wokół, w przeszklonym budynku, zaczyna się robić gwarno i tłoczno. Większość sztabowców to ludzie młodzi, 20- i 30–letni. Krzątają się na tle wielkich, płaskich ekranów i spoglądających zewsząd uśmiechniętych portretów Sarko. "Dzisiaj Nicolas spotyka się z weteranami wojennymi, to jego ostatni występ, potem mamy sobotę na odpoczynek i zacznie się szaleństwo" - mówi Alexandra.
Nie chce zdradzić, co zostało przygotowane na kluczowy moment, gdy Sarkozy zostanie ogłoszony zwycięzcą wyborów i gdy stanie się następcą Jacquesa Chiraca. "Gdyby wygrał, zwróci się z orędziem do Francuzów. Reszta na razie jest tajemnicą" - przekonuje. Już przed pierwszą turą pokazał co potrafi - podobnie jak Chirac po wygranych wyborach 1995 roku zrobił rundkę samochodem po Paryżu i w starannie wyreżyserowanym geście zatrzymał się przed kamerą telewizji, by podziękować Francuzom, za "zaszczyt, który mu uczynili".
Młodzi ludzie, którzy zdominowali sztab, nie mają wątpliwości, kto wygra. Tylko Sarko. "Będziemy działać aż do zaprzysiężenia prezydenta" - mówi mi jedna z pracownic sztabu. Na pytanie, co potem, uśmiecha się. Wiadomo, że znaczna część ludzi, którzy robili kampanię wyborczą kandydatowi prawicy i byłemu ministrowi spraw wewnętrznych, już dziś widzi się w marmurowych salach Pałacu Elizejskiego, gdzie przez najbliższe pięć lat będzie urzędował zwycięzca z nadchodzącą nową elitą władzy. Niektórzy będą startować w czerwcowych wyborach parlamentarnych, które zapewne również przyniosą zwycięstwo gaullistowskiej prawicy. "To w bardzo dużej części młodzi ludzie, Sarkozy ich przekonał do siebie, a teraz oni pomagają mu w walce" - mówi Alexandra de la Brosse.
Sztabowcy Sarko i tak uchodzą już za zwycięzców, bo dokonali rzeczy trudnej. Ich kandydat, przez lewicę przedstawiany jako ponury, złośliwy, wręcz groźny szeryf-zamordysta, w wyborach pokazał zupełnie inną twarz. Był pogodnym, profesjonalnym i przygotowanym merytorycznie kandydatem na prezydenta. Odmawiał komentarzy na temat kontrkandydatów, przekonywał, jak bardzo szanuje swoją lewicową przeciwniczkę Ségolene Royal, a w czasie teledebaty doprowadził do sytuacji, w której to on musiał uspokajać jej wybuchową reakcję.
"Wszyscy już wiedzą, że socjaliści przegrali, prawica już myślami jest przy pierwszych dniach urzędowania Sarkozy'ego" - twierdzi politolog ze Sciences-Po Philippe Braud. "Na lewo panuje diametralnie inna atmosfera: już zaczynają się pretensje i rozliczenia, a na dodatek Partii Socjalistycznej po takiej kampanii grozi pęknięcie" - na frakcję bliską centrum i tradycyjną lewicę.
Sondaże są dla socjalistki nieubłagane. Dwa kolejne, opublikowane w piątek tuż na zakończenie kampanii, dają Sarkozy'emu miażdżącą przewagę. W jednym ma 54 procent, w drugim aż 54,5 procent głosów. Byłoby to najwyższe zwycięstwo wyborcze od dymisji generała De Gaulle'a, a obserwatorzy są zgodni: tylko cud może uratować Royal przed porażką, ale takich cudów w dojrzałej demokracji trudno się spodziewać. Ona sama chyba już nie wierzy w wygraną, bo wczoraj znów puściły jej nerwy: zamiast przekonywać do swojego programu, ponownie straszyła Francuzów zwycięstwem Sarko. "Będą zamieszki i wylew brutalności. Rozleje się to po całym kraju" - przekonywała wczoraj rano w telewizji RTL. "Pani Royal czuje, że grunt pali jej się pod nogami, więc się radykalizuje" - ripostował natychmiast Sarkozy.
W sztabie socjalistów widać zrezygnowanie - kampania sarkofobii spaliła na panewce, ciche wsparcie od pokonanego w pierwszej turze kandydata liberałów Franćoisa Bayrou nie pomogło, Sego przegrała - według ponad połowy Francuzów - telewizyjny pojedynek z Sarkozym, a wielkie dzienniki "Le Monde" i "Libération", które niemal otwarcie poparły socjalistkę, nie przekonały do niej ludzi centrum i prawicy.
Ładny budynek na ulicy Solferino w V Dzielnicy Paryża z patio stylizowanym na ogród, zwisającymi do dołu czerwonymi różami i plenerową atmosferą, był wczoraj - w porównaniu ze sztabem Sarko - niemal całkowicie wymarły. Młodzi socjaliści jak ognia unikają słowa "sondaż". "Jesteśmy optymistami, wcale nie jest powiedziane, że musimy przegrać" - mówi mi rzecznik Royal Pascal Prompt, ale sam chyba nie wierzy w swoje słowa, a każde pytanie ucina. Nie chce pokazać sztabu.
"Tu dzisiaj jest bardzo mało ludzi, wszyscy organizują mityng kandydatki" - mówi. Uwagę o tym, że u Sarko praca wre do ostatnich godzin, zbywa milczeniem. Przed wyjściem można sobie zabrać ulotki - wiele z nich to karykatury Sarkozy'ego. Ale wszystko wskazuje na to, ze sarkofobia nie zadziałała. Na dwie doby przed głosowaniem sondaże wskazują, że to właśnie on będzie prezydentem Francji.
Na 48 godzin przed wyborami, które zadecydują o przyszłości Francji, sztaby kandydatów były w pełnym pogotowiu. Ale ludzie Nicolasa Sarkozy'ego tak naprawdę już dzielą w myślach stanowiska w Pałacu Elizejskim - pisze DZIENNIK.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama