Większość Europejczyków o San Marino wie zaledwie tyle, że istnieje. Enklawa na terytorium Włoch ma niewiele przedstawicielstw, nie należy do Unii Europejskiej i znana jest głównie kibicom piłkarskim z reprezentacji, która dostarcza punktów rywalom. Pomimo to jej pomysł nie jest skazany na niepowodzenie.

"To interesująca inicjatywa" - mówi DZIENNIKOWI luksemburski politolog Romain Kirt, pomny, że jego niewielki 470-tysięczny kraj już dawno odgrywa dużą rolę na europejskiej arenie i wydał m.in. byłego szefa Komisji Europejskiej Jacques’a Santera.

51-letni Fiorenzo Stolfi to trzecia osoba w San Marino. Formalnie na czele państwa stoją dwaj zmieniający się co sześć miesięcy kapitanowie regenci. Władze San Marino szczycą się, że ich państwo to najstarsza funkcjonująca na świecie republika. Utworzył ją w roku 301 rzymski kamieniarz Marinus, który jako chrześcijanin musiał uciekać z Wiecznego Miasta przed prześladowaniami cesarza Dioklecjana.

W tym celu ukrył się na leżącym nad Adriatykiem wzgórzu Monte Titano, gdzie założył małą wspólnotę chrześcijańską. Po jego śmierci mieszkańcy nazwali obszar ziemią Marinusa, który później ogłoszony został świętym.

Stąd dzisiejsza nazwa obszaru: San Marino. San Marino zachowuje do dziś formalną niezależność: ma własny rząd, wydaje własne znaczki, bije monetę, jest członkiem ONZ. Z Włochami łączą je więzy Unii Gospodarczej i Walutowej. Formalnie państewko pozostaje jednak poza strukturami UE. Na arenie międzynarodowej zawsze szczyciło się neutralnością.



Stolfi: Nie budzimy żadnych podejrzeń

Roman Gutowski: Chce pan, by San Marino było globalnym mediatorem. Skąd ten pomysł?
Fiorenzo Stolfi: W ciągu ubiegłego półrocza nasz kraj sprawował przewodnictwo w Radzie Europy. Zebraliśmy w tym czasie wiele pochwał. Wielu europejskich polityków mówiło mi, że znakomicie sprawdzamy się w roli negocjatora. Wszyscy nam ufali, bo jako państwo niezbyt liczące się w świecie, nie budzimy żadnych podejrzeń. Nikt nie boi się, że mediując w jakiejś sprawie, mamy na względzie realizację własnego interesu. Pomyślałem, że warto wykorzystać ten kapitał zaufania.

Będziecie z tego mieli jakąś korzyść?

San Marino chce być bardziej obecne na arenie międzynarodowej. Chcemy być pożyteczni. W ciągu najbliższych lat mamy nadzieję wyrobić sobie markę państwa, które każdego dnia pracuje dla pokoju na świecie.

Czy podjęliście już jakieś konkretne inicjatywy?
Osobiście rozmawiałem o naszych ambicjach z sekretarzem generalnym ONZ. Ban Ki-mun przyjął inicjatywę niezwykle ciepło. Zaproponowałem, że chcemy zająć się od razu najtrudniejszym problemem międzynarodowym, czyli konfliktem izraelsko-palestyńskim. Ustaliliśmy, że w przyszłym roku mogłaby się u nas odbyć konferencja ekspertów obu stron. Z niepokojem patrzymy też na Europę, np. konflikt Rosji z Estonią. Deklarujemy gotowość do pomocy. Ban Ki-mun zasugerował nam, byśmy przygotowali projekty jak zreformować ONZ. Jak pan widzi, zadań przed nami wiele.

Taka rola wymaga przecież armii dyplomatów, a wasza Republika ma raptem 30 tysięcy osób. To ludność niewielkiego miasteczka. Skąd weźmiecie kadry?
Nie mamy wprawdzie zbyt rozbudowanego aparatu dyplomatycznego, ale w ciągu ostatniego półrocza zorganizowaliśmy trzy wielkie konferencje. Nasz personel liczy 45 osób. Ale do wielu spraw to wystarczy.

Wielu Europejczyków nie wie nawet, gdzie leży San Marino. Czy liczycie, że może się to zmienić, gdy zaczniecie godzić świat?

To nie jest do końca prawda. Już dziś odwiedza nas 2,5 mln turystów rocznie. Mamy piękne, pełne zabytków miasto. Utrzymujemy kontakty z 80 krajami świata. Jeszcze w tym roku chcemy otworzyć kolejne ambasady, również w Polsce. Liczymy, że w roku 2021 zostaniemy wybrani na członków Rady Bezpieczeństwa ONZ. Jak pan widzi, San Marino to wyjątkowo prężne państwo. Choć do największych istotnie się nie zalicza.