"To nasze wyraźne zwycięstwo, wyniki są nadzwyczajne. Całe Włochy przesłały Prodiemu jasną wiadomość: rząd powinien podać się do dymisji" - entuzjazmował się wczoraj 70-letni Berlusconi.

Reklama

Na ripostę nie trzeba było długo czekać: "Berlusconi jest ostatnim człowiekiem na świecie, który może się tego od nas domagać. Gdy sam był u władzy, przegrał wszystkie wybory samorządowe, a mimo to nigdy nie miał zamiaru ustąpić" - odpowiedział postkomunistyczny wicepremier Massimo D'Alema.

Wybory samorządowe odbyły się niemal dokładnie rok po sukcesie centrolewicy w wyborach parlamentarnych i uznawano je za pierwszy ważny test popularności dla wielopartyjnej koalicji Prodiego. Rząd forsuje bowiem m.in. podwyżkę podatków i ustawę o związkach partnerskich, który wywołał wielkie protesty Kościoła i prawicy.

Sam premier usiłował bagatelizować wyniki głosowania. "Można się było tego spodziewać. Chcę uzdrowić Włochy i nie interesuje mnie przelotna popularność" - powiedział. Jednocześnie zapowiedział jednak ograniczenie reformy podatkowej.

Reklama

Tej deklaracji nie ma co się dziwić, bo opozycja wygrała w czterech z siedmiu prowincji, w których wybierano nowe władze, a w Genui - uznawanej do tej pory za bastion lewicy - dojdzie do dogrywki. Na bogatej Północy klęska rządzących była miażdżąca. Prawicowy Dom Wolności umocnił tam swój stan posiadania, uzyskując w niektórych miastach ponad 60 proc. głosów.

W Weronie prawica przejęła władzę z rąk lewicy. "Północ ostatecznie oddaliła się od Prodiego" - cieszył się po ogłoszeniu wyników Renato Schifani z Forza Italia Berlusconiego.

Północne Włochy od dawna skarżą się na wyzysk ze strony "złodziejskiego" Rzymu oraz opanowanego przez mafię Południa. "Przedsiębiorcy z Północy krytykują gospodarczą politykę rządu. Podkreślają, że Prodi nie tylko im nie pomaga, ale jeszcze nakłada na nich coraz większe podatki" - mówi DZIENNIKOWI Jaś Gawroński, włoski eurodeputowany z frakcji chadeków, były rzecznik Berlusconiego.

Reklama

Jego zdaniem szczególnie dotkliwa dla Prodiego jest porażka lewicy w Vicenzy. W tym niewielkim mieście w pobliżu Wenecji działa amerykańska baza, w której stacjonuje obecnie niecałe 3 tys. marines. Za trzy lata ma ich tam być prawie 5 tys., co uczyniłoby z Vicenzy największą amerykańską bazę wojskową poza terytorium USA.

Plan jej rozbudowy uzgodnił z Amerykanami jeszcze premier Berlusconi. Prodi nie wycofał się z umowy, mimo protestów ze strony skrajnie lewicowych partii wchodzących w skład jego koalicji. Trzy miesiące temu sprawa ta stała się jedną z przyczyn ostrego kryzysu rządowego, bo bunt wzniecili komunistyczni senatorowie z koalicji, którzy jednocześnie zażądali wycofania włoskich wojsk z Afganistanu i cofnięcia zgody rządu na rozbudowę bazy.

Po przegranym głosowaniu w Senacie w sprawie polityki zagranicznej Prodi podał się do dymisji. Po tygodniu kryzys udało się zażegnać. "I proszę, wbrew opiniom lewicy większość mieszkańców Vicenzy popiera jednak rozbudowę amerykańskiej bazy. Ona napędza miejscową gospodarkę, a jej zamknięcie spowodowałoby wielomilionowe straty dla miasta" - tłumaczy Gawroński.

Suchej nitki na Prodim nie postawiła też wczorajsza włoska prasa. "Przegrana na Północy to policzek dla rządu" - napisał na pierwszej stronie turyński dziennik "La Stampa". Część komentatorów jest jednak zdania, iż mimo wyraźnego spadku notowań i porażki w wyborach gabinet Prodiego uniknął upokorzenia i spodziewanego nokautu. Mogło być o wiele gorzej, gdyż według najnowszych badań aż 60 proc. Włochów nie miałoby nic przeciwko dymisji Prodiego.