Pogłoski o prezydenckich ambicjach Bloomberga pojawiają się nie pierwszy raz, jednak teraz stają się o tyle prawdopodobne, że niebawem i tak musiałby szukać nowego zajęcia. W 2009 r. upływa jego druga kadencja jako burmistrza, a prawo zabrania mu ubiegania się o tę funkcję po raz trzeci. Michael Bloomberg na razie zaprzecza jakoby myślał o samodzielnym starcie w wyścigu do Białego Domu. "Moje plany na przyszłość nie obejmują na razie Waszyngtonu" - zastrzegł wczoraj.

Reklama

Jednak zdaniem większości obserwatorów amerykańskiej sceny politycznej jego decyzja była starannie przemyślana. Coraz więcej Amerykanów ma dość dominacji dwóch wielkich partii, rosną więc szanse polityków spoza odwiecznego układu. "On uważa, że Demokraci dryfują na lewo, a Republikanie na prawo. Pojawia się więc duże niezagospodarowane centrum" - mówił wczoraj komentator telewizji NBC.

Jednym z graczy na tym pustym polu jest już gubernator Kalifornii Arnold Schwarzenegger, który wprawdzie na razie nie zamierza zerwać z Republikanami, ale nierzadko podejmuje działania wbrew swojej partii. Zresztą we wtorek obaj panowie pojawili się na Uniwersytecie Południowej Kalifornii, gdzie Schwarzenegger stwierdził, że Michael Bloomberg byłby świetnym prezydentem USA.

"Posiada kilka atutów: dużo pieniędzy, więc stać go na kampanię, oraz centrowe poglądy, co daje mu szansę na przyciągnięcie milionów niezdecydowanych wyborców" - mówi DZIENNIKOWI Robert Singh, amerykanista z University of London. Podkreślił on, że Bloomberg przynależność do Partii Republikańskiej traktował instrumentalnie - przez wiele lat wspierał Demokratów, jednak w 2001 r. na stanowisko burmistrza największego miasta Stanów Zjednoczonych wystartował w barwach partii George'a Busha, bo jako jej kandydat miał największe szanse na zwycięstwo.

Reklama

Teraz najwyraźniej uznał, że niepopularni Republikanie stają się kulą u nogi, która może skutecznie zahamować jego polityczną karierę. Zresztą wśród konserwatystów Bloomberg wyglądał trochę na odszczepieńca - opowiada się bowiem za wycofaniem wojsk z Iraku, walką z globalnym ociepleniem, prawem kobiet do aborcji, zalegalizowaniem związków homoseksualnych oraz ograniczeniem dostępu do broni. Czyli ma poglądy, których nie powstydziłby się żaden amerykański Demokrata.

Gdyby Bloomberg rzeczywiście zdecydował się na start w wyścigu o Biały Dom, nie miałby najmniejszych problemów ze zorganizowaniem kampanii - jego majątek zgromadzony dzięki imperium medialnemu dostarczającemu informacje biznesowe i giełdowe przekracza 4 mld dolarów. "W dzisiejszych czasach kandydat niezależny, by miał jakiekolwiek szanse w wyborach, musi być bogaty. Bo tylko setki milionów dolarów pozwalają na skuteczne konkurowanie z obu wielkimi partiami" - mówi DZIENNIKOWI Singh.

Analitycy przypominają jednak, że do tej pory żaden niezależny kandydat nie zdołał zagrozić monopolowi, jaki w USA mają dwie największe partie w obsadzaniu stanowiska prezydenta. 15 lat temu wydawało się, taką szansę ma teksański milioner Ross Perot, który ogłosił swoją kandydaturę w momencie, gdy gwałtownie spadała popularność prezydenta George’a Busha seniora, a kandydatowi Demokratów Billowi Clintonowi przypisywano kolejne seksualne skandale.

Perot wydał na kampanię ponad 60 mln dol., chwilami jego popularność dochodziła do 40 proc. Jednak ostatecznie poparło go niecałe 19 proc. wyborców, a prezydentem został Bill Clinton.