"Chciałbym przekazać bardzo jasne przesłanie do osób z otoczenia pułkownika Kadafiego. Będą oni pociągnięci do odpowiedzialności za przemoc, która ciągle ma w Libii miejsce" - oświadczył Obama w poniedziałek po spotkaniu z premier Australii Julią Gillard.

Reklama

"Mam bardzo silne przekonanie, że przemoc, której dopuszcza się rząd w Libii, jest nie do przyjęcia" - powiedział prezydent.

Przypomniał o sankcjach ONZ wobec Libii i o toczących się obecnie konsultacjach NATO w Brukseli w sprawie Libii oraz o tym, że USA współpracują z ONZ w celu zapewnienia pomocy humanitarnej dla ludności cywilnej w Libii.

Powtórzył też, że zastanawiając się nad dalszymi działaniami wobec kryzysu w Libii, administracja USA wciąż rozważa "cały szereg opcji, w tym potencjalne opcje militarne". Nie sprecyzował jednak jakie.

Wypowiedź prezydenta pochwalił były szef Pentagonu William Cohen. Powiedział on w telewizji CNN, że Obama znalazł "właściwy ton" i ma rację, "podkreślając, iż USA nie powinny podejmować jednostronnej akcji w Libii" bez mandatu ONZ lub NATO.

Poniedziałkowy "Wall Street Journal" krytykuje jednak Obamę, wytykając mu bierność i powolną reakcję na wydarzenia w Libii.

Zdaniem konserwatywnego dziennika, Waszyngton powinien pomóc powstańcom, m.in. popierając zdecydowanie wprowadzenie strefy zakazu lotów wojskowych nad Libią. W niedzielę wezwało do tego trzech wpływowych senatorów z obu partii.

Reklama

"WSJ" pisze w artykule redakcyjnym, że może o tym zadecydować NATO, nie czekając na Radę Bezpieczeństwa ONZ, gdzie zasiadają Rosja i Chiny.

"Nie potrzebowaliśmy poparcia Rosjan ani Chińczyków, aby ochronić w ten sposób Kurdów irackich przed bombowcami Saddama Husajna w latach 90. NATO może przystąpić do działania bez aprobaty ONZ" - czytamy w edytoriale.

Gazeta podkreśla, że utrzymanie kontroli nad Libią przez Kadafiego "byłoby największym zagrożeniem dla amerykańskich interesów", ponieważ Libia pod jego rządami stanie się schronieniem dla terrorystów.