Najwięcej, bo aż 1,2 mln, przyniosło mu uprowadzenie brytyjskiego statku Asian Glory. O swojej pracy opowiedział dla telewizji CNBC.
– Większość pieniędzy wydałem na broń, własnych ochroniarzy, samochody, własną łódź i trzy wille – mówi. Resztę inwestuje w kolejne porwania.
Swoją piracką przygodę rozpoczął, gdy zrozumiał, że nawet 300-proc. przebitka, jaką przynosi handel czuwaliczką jadalną, uchodzącą za narkotyk na Półwyspie Arabskim i w Afryce, blednie na tle zysków z porwań statków. Po to, by dołączyć do biznesu, wystarczyła znajomość z jednym z porywaczy i 80 tys. dol. na zorganizowanie akcji uprowadzenia. – Jako pierwszy w sidła wpadł statek Arabii Saudyjskiej, który pozwolił nam zarobić piekielnie dużo pieniędzy! – chwali się 27-latek. Saeed dostaje 35 proc. zysku. Zgodnie z obowiązującym schematem większość – aż połowa pieniędzy – trafia do kieszeni bezpośrednich porywaczy. Kolejne 15 proc. dostają ochroniarze na statku.
Jak mówi Yare, piraci wspomagają miejscową ludność i płacą... specjalny podatek. – Od każdego porwanego statku 200 tys. dol. odprowadzanych jest na potrzeby zamieszkującej wybrzeże ludności – tłumaczy Saeed. Dalej pieniądze są dystrybuowane za pośrednictwem starszyzn klanowych.
Według Międzynarodowej Izby Żeglugi (ICS) somalijscy piraci kosztowali światową gospodarkę w 2010 r. 12 mld dolarów.
Obecnie w pirackiej niewoli znajduje się 720 zakładników i 34 statki.