W obszernym przemówieniu wygłoszonym w Departamencie Stanu w Waszyngtonie, po raz pierwszy od rozpoczęcia "arabskiej wiosny" prezydent przedstawił swoją wizję polityki USA wobec Bliskiego Wschodu i krajów muzułmańskich.
Oznacza ona oficjalne cofnięcie dotychczasowego poparcia dla autokratycznych reżimów arabskich na rzecz poparcia dla sił demokratycznych.
W pierwszych komentarzach za główną sensację uznano propozycję państwa palestyńskiego w granicach z 1967 r. - zaprezentowaną w przeddzień wizyty w Waszyngtonie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu. Spotka się on z Obamą w piątek.
Eksperci ds. Bliskiego Wschodu podkreślają, że po raz pierwszy prezydent USA w publicznym wystąpieniu przedstawił tak daleko idącą wizję państwa palestyńskiego, która może rozgniewać Izrael.
Prezydent podkreślił też, że fala rewolucji w Tunezji, Egipcie i innych krajach arabskich wyraża demokratyczne aspiracje ich narodów, zgodnie z wartościami bliskimi Ameryce.
"Stoimy przed historyczną okazją. Mamy szansę pokazać, że Ameryka ceni sobie godność ulicznego sprzedawcy w Tunezji bardziej niż brutalną władzę dyktatorów" - powiedział. Samospalenie biednego sprzedawcy melonów w Tunezji w styczniu było iskrą, która zainicjowała proces rewolucji w krajach Maghrebu.
"Jeżeli nie zmienimy naszego dotychczasowego podejścia na Bliskim Wschodzie, grozi to nakręcaniem się spirali podziałów między USA a społeczeństwami muzułmańskimi" - dodał.
Obama wezwał prezydenta Syrii Baszara el-Asada do zaprzestania brutalnych represji i do liberalizacji systemu albo odejścia ze stanowiska. Podobny apel powtórzył pod adresem dyktatora Libii Muammara Kadafiego.
Aby wzmocnić swe przesłanie, przedstawił plan pomocy amerykańskiej dla Egiptu i Tunezji. Przewiduje on inwestycje w tych krajach i umorzenie ich długów na łączną kwotę 1 miliarda dolarów. Drugi miliard dolarów mają one otrzymać w gwarancjach kredytowych.
Zdecydowane poparcie "arabskiej wiosny" - zdaniem obserwatorów - oznacza nowy rozdział w polityce administracji Obamy wobec tych wydarzeń. Poprzednio prezydent wahał się, czy poprzeć rewolucję w Egipcie i powstanie w Libii, a jego rząd dawał sprzeczne sygnały w tych sprawach.
Obamę szeroko krytykowano za bierność i kunktatorstwo. Biały Dom dawał do zrozumienia, że w grę wchodzą sprzeczne interesy USA na Bliskim Wschodzie - rozdarcie między poparciem dla demokracji wynikającym z tradycyjnych wartości amerykańskich a obawą, że kontrolę nad procesami w regionie przejmą siły islamskiego ekstremizmu i wrogości wobec Izraela.
Prezydent podkreślił w związku z tym, że przyszła demokracja na Bliskim Wschodzie musi uwzględniać prawa mniejszości religijnych i kobiet oraz gwarantować tolerancję. Wezwał do reform ekonomicznych w kierunku rozszerzenia wolnego rynku.
W drugiej części przemówienia Obama przedstawił propozycję utworzenia państwa palestyńskiego w granicach z 1967 roku.
Podkreślił, że USA nadal uważają Izrael za swego głównego sojusznika i przyjaciela na Bliskim Wschodzie i gwarantują jego bezpieczeństwo.
Wezwał go jednak do poczynienia istotnych ustępstw wobec Palestyńczyków, zgodnych z ich aspiracjami i prawami.
USA popierały dotychczas stanowisko Izraela, że granice państwa palestyńskiego powinny być dopiero ustalone w negocjacjach, w których uzgodni się gwarancje dla jego bezpieczeństwa.
Po tym wystąpieniu palestyńskie ugrupowanie islamskie Hamas zaapelowało do prezydenta USA Baracka Obamy o "konkretne działania na rzecz ochrony praw Palestyńczyków i narodu arabskiego" oraz o "rezygnację z kolejnych sloganów".
"Zamiast mnożyć kolejne slogany, Obama powinien podjąć konkretne działania w celu ochrony praw Palestyńczyków i narodu arabskiego" - oświadczył rzecznik Hamasu w Gazie Sami Abu Zuri.
Odrzucił przy tym apele amerykańskiego prezydenta o wznowienie negocjacji pokojowych i uznanie Izraela.
"Twierdzimy, że palestyńskie pojednanie jest wewnętrzną sprawą palestyńską, a negocjacje dowiodły swej absurdalności. Hamas nie uzna okupacji (izraelskiej) w żadnej postaci" - powiedział Zuri, oceniając, że w przemówieniu Obamy nie było "nic nowego".
Z ogromnym zaniepokojeniem zareagował Izrael na czwartkowy apel prezydenta Baracka Obamy o utworzenie państwa palestyńskiego w granicach sprzed 1967 r. Są one tam uznawane za "nie do obrony".
"To radykalna zmiana polityki USA. Ameryka gwarantowała nam, że nie będziemy zmuszani do akceptacji granicy sprzed wojny w 1967 r., która była niemożliwa do obrony. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni" - powiedział w czwartek w telewizji Fox News były ambasador Izraela w Waszyngtonie Dore Gold.
Powstanie państwa palestyńskiego we wspomnianych granicach oznaczałoby - zdaniem ekspertów - że w swojej północnej części Izrael byłby zagrożony przecięciem na pół. Tylko niezwykle wąski pas lądu dzieliłby bowiem Palestynę od Morza Śródziemnego.
Czwartkowy "New York Times" ujawnił, że w administracji toczył się spór, czy w przemówieniu Obamy o Bliskim Wschodzie powinien się znaleźć fragment o granicach sprzed 1967 r.
Jeden z jego doradców, wieloletni mediator w rozmowach izraelsko-palestyńskim Dennis Ross był temu zdecydowanie przeciwny. Zwyciężyli jednak zwolennicy apelu o państwo w granicach sprzed 1967 r.
Tymczasem "Wall Street Journal" podał, że żydowscy sponsorzy kampanii wyborczej prezydenta Obamy z 2008 r. ostrzegają go, że cofną donacje w kampanii o jego reelekcję w 2012 r., gdyż nie podoba się im polityka administracji wobec Izraela.
Żydzi amerykańscy - zwłaszcza konserwatywni - mieli pretensje do Obamy już wcześniej, kiedy jego rząd publicznie wezwał Izrael do wstrzymania budowy osiedli żydowskich na palestyńskich ziemiach okupowanych.