Jak się podkreśla, były gubernator Massachusetts złapał silny wiatr w żagle przed następnymi prawyborami w Karolinie Południowej. Dostał aż 39 procent głosów (pierwsze doniesienia, na podstawie niepełnych obliczeń, mówiły o 37 procentach) - o 16 punktów proc. więcej niż następny w kolejności Ron Paul.
W dodatku kandydaci uważani za groźniejszych rywali Romneya - Newt Gingrich i Rick Santorum - musieli się zadowolić tylko 10 procentami. Paul uchodzi za polityka "niszowego" - reprezentuje mniejszościową frakcję antywojenną w GOP i nikt nie przewiduje, by uzyskał nominację prezydencką. Podobnie, nie daje się żadnych szans Jonowi Huntsmanowi mimo jego niezłego wyniku w New Hampshire (17 procent).
Gingrich i Santorum nie rezygnują jednak z walki o nominację, co dali do zrozumienia we wtorek po ogłoszeniu rezultatów w New Hampshire.
Komentatorzy przewidują więc, że batalia o kandydowanie do Białego Domu może się przedłużyć. Sprzyjają temu nowe przepisy w GOP - w pierwszej rundzie prawyborów głosy przydziela się proporcjonalnie, a nie na zasadzie: zwycięzca bierze wszystko.
Gingrich - który przez pewien czas był liderem stawki kandydatów - liczy teraz, że wielomilionowe fundusze zgromadzone w popierających go komitetach akcji politycznej pozwolą mu przypuścić skuteczną ofensywę czarnego PR przeciw Romneyowi.
Nadzieje rywali Romneya opierają się na tym, że nie cieszy się on zaufaniem republikańskiej prawicy, zwłaszcza na konserwatywnym południu USA. Część ewangelikalnych protestantów w "pasie biblijnym" (znaczna część elektoratu GOP) zapowiada w dodatku, że nie będzie na niego głosować, gdyż jest mormonem.
Komentatorzy przewidują jednak ostateczne zwycięstwo Romneya. Jak powiedział znany strateg i analityk telewizji Fox News, Dick Morris, opozycja przeciw faworytowi GOP jest - na jego szczęście - podzielona między kilku kandydatów, z których każdy też budzi wiele wątpliwości republikańskich wyborców.