Dorota Kalinowska: Ależ miał Pan szczęście?
Mariusz Małkowski: Dopiero teraz zaczyna do mnie powoli docierać, co się stało - po części dzięki temu, że jestem pierwszą noc w domu. Ale jeszcze kilkadziesiąt godzin temu znajdowałem się na wysokości 5,3-5,4 tys. metrów w najbardziej wysuniętej bazie na Mount Evereście, gdzie przeszła lawina. Tak, jestem w czepku urodzony, tak teraz myślę o sobie.
Pana koledzy nie mieli jednak tyle szczęścia, bo lawina zabrała 18 osób. Co Pan pamięta z tamtego dnia?
Zaczęło się wszystko od trzęsienia ziemi. A że przeżyłem ich już kilka, więc jestem przyzwyczajony. Wszystko rusza się wtedy bardziej niż na ubitej ziemi, bo lodowiec to jest takie duże zwierzę – przemieszcza się cały czas, a kiedy się śpi, to co i rusz słychać trzaski.
Wszystko za chwilę ucichnie, pomyślałem. I trzymałem kciuki, żeby nie otworzyła się żadna szczelina - na lodowcu to dość częste i bardzo niebezpieczne - bo można stracić namiot albo wpadnie się w nią samemu. Później usłyszałem już potężne tąpnięcie podobne do zderzenia dwóch samochodów jadących z dużą prędkością lub wyładowania atmosferycznego podczas upalnego lata w Polsce. Zacząłem się rozglądać i zobaczyłem, jak schodzi lawina.
W pierwszej chwili, co Pan pomyślał?
Jedyne o czym się wtedy myśli, to znalezienie jakiekolwiek schronienia. Pobiegłem za namiot - było tam lekkie wgłębienie - i rozciągnąłem się plackiem. Nie minęło 20-30 sekund a zostałem przysypany 2-3 centymetrową warstwą śniegu. Po minucie wszystko ucichło, a duże wiatry ustały. Ponownie zacząłem się rozglądać dookoła.
"Nie jesteśmy w stanie sobie tego k… wyobrazić. Cała grań Pumori spadła na środek obozu", napisał na FB Jarosław Gawrysiak, inny Polak, którego lawina także zastała na Mount Evereście.
Zaledwie 50-100 metrów ode mnie większość namiotów była kompletnie zniszczona. Wystarczyło przejść zaledwie kilka kroków i zobaczyć, że całe obozy były zrównane z ziemią.
Ale wbrew pozorom to nie śnieg był największym problemem, ale różnica ciśnień i wiatr – bardzo silny, który na wysokość kilku metrów podnosił kamienie o średnicy 2-3 metrów. Te przelatywały bezpośrednio nad głowami moich kolegów. Ba, część moich rzeczy, która była przed namiotem, także została poderwana. Znalazła się 20-30 metrów dalej.
Ponad 60 osób zostało rannych. To był najtragiczniejszy dzień w historii wspinaczek na Everest, relacjonowały na bieżąco media. Co się wtedy działo z Panem?
Byłem cały i zdrowy. Upewniłem się też potem, że koledzy w grupie są bezpieczni, po drugie – ruszyłem na przegląd obozu.
Pamiętam, że po paru minutach przyleciał do mnie kolega z innej grupy, chciał sprawdzić, czy wszystko ok. Uściskaliśmy się i powiedzieliśmy: Przeżyliśmy to. Teraz trzeba pomóc innym. Polecieliśmy więc do obozu polowego, żeby wspomóc lekarzy. Przez kilka godzin przenieśliśmy do niego 8-10 osób. Jak tylko kogoś znaleźliśmy, sprawdzaliśmy uszkodzenia ciała. Jeśli były łatwe do patrzenia, to zajmowaliśmy się tym sami. Jeśli wymagały interwencji lekarskiej, przekładaliśmy ludzi na nosze, przykrywaliśmy, by nie nastąpiły odmrożenia i znosiliśmy do szpitala polowego.
"W tym czasie wstrząsy wtórne otrząsają kolejne granie"...
… nie było więc sensu dłużej zostawać w górach. Postanowiłem - po zabezpieczeniu obozu - zejść do miejscowości Gorak Shep. Jest bezpieczna, bo nie ma dużych gór w okolicy. Tam się przespałem – w nocy też słuchać było wstrząsy wtórne – a następnego dnia ponownie wyszedłem w góry sprawdzić stan obozu. W tym samym czasie mój sponsor Fibaro zdecydował się wysłać helikopter i w ten sposób następnego dnia rano udało mi się stamtąd ewakuować.
Stracił Pan kogoś bliskiego?
W tej lawinie nie, ale wcześniejsze zabrały mi trzech kolegów. Nie byłem przy tym obecny. Wiem tylko, że umarli z braku tlenu, przysypani 2-3 metrami śniegu. To były minuty.
Ale to też nie była pierwsza Pana lawina?
Nie, było ich już parę - może dwie-trzy. Ale tamte były inne: więcej śniegu i mniejsze góry, co oznacza, że lawina nie powodowała aż takich zniszczeń. W życiu alpinisty, to się zdarza.
Ba, niewiele brakowało, a w tym roku w ogóle nie dotarłbym w Himalaje. Nie chciano mnie wypuścić z USA, bo paszport był ważny jedynie 4,5 miesiąca, a Nepal wymaga 6 miesięcy. Szybko musiałem wyrobić nowy. Po drugie - nawarstwiło się dużo problemów pracy. Żona nawet mówiła: Może to jakiś znak. Może byś jednak nie leciał.
Himalaiści wierzą w przesądy?!
Jedni mniej, inni bardziej. Należę do tej pierwszej grupy. Do drugiej Szerpowie; ci zaczynają się zastanawiać, czy wracać do pracy i towarzyszyć himalaistom w podejściu od południowej strony. Tym bardziej, że to już drugi rok z rzędu, kiedy zdarza się taka tragedia. W zeszłym roku lawina pochłonęła 16 Szerpów, teraz liczba poszkodowanych jest większa.
A Pan planuje ponowne podejście na Everest? Także od południowej strony.
Proszę nie mówić tego mojej żonie, ale tak. Może w przyszłym roku. Może za dwa lata. Chciałbym tam wrócić, także dlatego, że na Evereście byłem pierwszy raz w życiu.
Mariusz Małkowski jest alpinistą od ponad 20 lat. W Himalajach bywał już wielokrotnie, teraz chciał zdobyć najwyższą górę świata. Wyprawa była obliczona na 7-8 tygodni, zakończyła się w trzecim tygodniu po przejściu lawiny. Na szczyt planował wejść bez sam, bez dodatkowego tlenu i tragarzy.