Niedzielne wybory parlamentarne w Turcji prawdopodobnie nie zmienią w istotny sposób układu sił w porównaniu z tymi, które odbyły się na początku czerwca. Problem w tym, że w ciągu tych pięciu miesięcy sytuacja Turcji – zarówno wewnętrzna, jak i międzynarodowa – zmieniła się zasadniczo. W obu przypadkach na gorsze.
Powodem, dla którego mieszkańcy Turcji po raz drugi w tym roku muszą się udać do lokali wyborczych, jest to, że po czerwcowym głosowaniu nie udało się stworzyć rządu mającego większość w parlamencie. Rządząca Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) wygrała wybory, ale zarazem straciła bezwzględną większość, którą miała od 2002 r. Taki wynik był potężnym ciosem dla politycznych ambicji prezydenta – a wcześniej wieloletniego premiera – Recepa Tayyipa Erdogana, który liczył, że AKP nie tylko będzie mogła nadal rządzić samodzielnie, ale zdobędzie większość konstytucyjną, co pozwoliłoby zmienić ustrój kraju na prezydencki.
Rządzić możemy tylko sami
Przyczyną najsłabszego w historii wyniku AKP – oprócz narastających od pewnego czasu problemów gospodarczych, skandali korupcyjnych w otoczeniu Erdogana i coraz większych obaw Turków przed jego autorytarnymi ciągotkami – był dobry wynik nowej, mającej kurdyjskie korzenie lewicowej Ludowej Partii Demokratycznej (HDP). Niespodziewanie przekroczyła ona wysoki, 10-procentowy próg wyborczy, co pozbawiło AKP większości, szczególnie że do tej pory spora część Kurdów głosowała na partię rządzącą.
Premier Ahmet Davutoglu prowadził wprawdzie rozmowy koalicyjne – głównie z centrolewicową Republikańską Partią Ludową (CHP) – ale robił to bez przekonania, bo Erdogan od początku dawał do zrozumienia, że koalicja – przekreślająca szanse na zmianę konstytucji – oznacza niestabilne rządy i lepszym pomysłem byłyby nowe wybory. Erdogan oczywiście liczył, że przyniosą one lepszy wynik dla AKP, czego warunkiem w praktyce jest to, że HDP nie powtórzy swojego sukcesu.
Według licznych teorii spiskowych – układających się jednak w spójną narrację – obóz rządzący postanowił „pomóc” w osłabieniu bądź nawet wyeliminowaniu HDP z wyborów i sprowokował zerwanie procesu pokojowego z Kurdami, który był jedną z zasług Erdogana. Władze oskarżają HDP o to, że jest politycznym ramieniem partyzantów wspólpracujących z radykalną Partią Pracujących Kurdystanu (PKK), co jest niemal otwartą zachętą do ataków na biura HDP czy sympatyzujące z nią media. Z kolei zabicie tureckich żołnierzy na punkcie granicznym stało się pretekstem do pełnowymiarowej operacji wojskowej przeciwko Kurdom, która oficjalnie prowadzona jest przy okazji walki z Państwem Islamskim. Efektem tego jest fala przemocy, jakiej w Turcji nie było od wielu lat. Jej kulminacją był podwójny zamach terrorystyczny podczas wiecu pokojowego w Ankarze 10 października, w którym zginęły 102 osoby, co czyni go najbardziej tragicznym we współczesnej historii Turcji.
Kurdyjski błąd prezydenta
Zgodnie ze „spiskową narracją” Erdogan miał nadzieję, że rozniecając z powrotem konflikt z Kurdami, osiągnie jednocześnie trzy cele – spowoduje, że w sytuacji zagrożenia społeczeństwo skupi się wokół władzy, wyeliminuje z wyborów HDP oraz odbierze część głosów Nacjonalistycznej Partii Działania (MHP), której elektorat jest częściowo zbieżny z AKP i która od początku była przeciwna procesowi pokojowemu. To wszystko powinno przełożyć się na bardziej zdecydowane zwycięstwo AKP.
Ale ta kalkulacja była błędna. Swoje poprzednie sukcesy wyborcze Partia Sprawiedliwości i Rozwoju zawdzięczała m.in. Kurdom, których Erdogan zjednał sobie serią ukłonów w stronę mniejszości. Chodziło m.in. o pozwolenie na nadawanie audycji w języku kurdyjskim, a także na prowadzenie lekcji w tym języku w szkołach prywatnych. W efekcie w wyborach parlamentarnych w latach 2007 i 2011 AKP cieszyła się dużym poparciem wśród Kurdów, zgarniając 26 z 38 mandatów do zdobycia w zamieszkanych przez nich prowincjach.
Jednak kiedy Państwo Islamskie oblegało Ajn al-Arab – leżące tuż przy granicy z Turcją miasto zamieszkane przez syryjskich Kurdów, znane szerzej pod swoją kurdyjską nazwą „Kobane” – prezydent Erdogan stwierdził, że to ośrodek bez znaczenia, i uparcie odmawiał wsparcia walczącej tam ludności. W efekcie gromadzone przez AKP wśród kurdyjskiej ludności poparcie wyparowało. W czerwcowych wyborach w kurdyjskich prowincjach AKP uzyskała już tylko cztery mandaty. Resztę zgarnęła Ludowa Partia Demokratyczna.
Reakcję na oblężenie Ajn al-Arab warto jednak umieścić w kontekście strategicznego interesu Turcji, jakim jest utrzymanie integralności terytorialnej. Z punktu widzenia Ankary autonomiczne dążenia Kurdów, zamieszkujących także tereny Syrii, Iraku i Iranu, stanowią zagrożenie dla granic państwa tureckiego w obecnym kształcie. Na skutek skomplikowanej sytuacji w Syrii i Iraku spowodowanej konfliktem z Państwem Islamskim Kurdowie niejednokrotnie stanowili jedyną siłę, która była w stanie powstrzymać ekstremistów. Kurdowie najpierw odparli bojowników z zamieszkanych przez siebie terenów w północnym Iraku. Później po broń sięgnęli Kurdowie z północnej Syrii, w efekcie tworząc tam przygraniczną, buforową strefę wolną od Państwa Islamskiego. Ankara obawia się, że po pokonaniu ekstremistów światowe mocarstwa zechcą podarować Kurdom większą autonomię – nie chce więc przyczyniać się do wzrostu ich siły.
Sondaże potwierdzają jednak, że obrany przez Erdogana kierunek był błędny. Według nich wyniki niedzielnych wyborów będą zbliżone do tych z czerwca. AKP może liczyć na 40–43 proc. głosów, co oznaczałoby przyrost poparcia o maksymalnie 2 pkt proc., ale tyle samo zyskuje też CHP, która powinna dostać poparcie ok. 27 proc. Co najważniejsze, kurdyjska HDP niezmiennie przekracza próg wyborczy. Jeśli te sondaże się potwierdzą, to w parlamencie będą te same cztery partie, co obecnie, a AKP nadal będzie brakować do bezwzględnej większości 20–30 mandatów.
Erdonomika
W tej sytuacji nikt już nawet nie rozważa tego, czy AKP zdobędzie większość pozwalającą na zmianę konstytucji, a tematem jest raczej, jak będzie wyglądała przyszła koalicja. Choć pojawiają się też pogłoski, że w przypadku słabego wyniku może dojść do rozpadu partii, bo ponoć grupa prominentnych jej członków z byłym prezydentem Abdullahem Gulem jest coraz bardziej niezadowolona z autorytaryzmu Erdogana. Jeśli chodzi o potencjalną koalicję, to jedynym realnym scenariuszem jest porozumienie z CHP, czyli największą partią opozycyjną. Wprawdzie oba ugrupowania są dość odległe od siebie ideologicznie (AKP odwołuje się do umiarkowanego islamu, CHP – jest dziedzicem założyciela współczesnej świeckiej Turcji, Ataturka), zatem ich współpraca może być trudna, ale paradoksalnie na taką koalicję liczą rynki finansowe. Taki związek może bowiem przyhamować zapędy polityków AKP – w szczególności Erdogana – do mieszania się w gospodarkę.
Jedną z przyczyn tegorocznego osłabienia się tureckiej liry i odpływu zagranicznych inwestorów był spór tureckiego prezydenta z szefem banku centralnego o wysokość stóp procentowych. Erdogan naciskał, by Erdem Basci je obniżał. Przed czerwcowymi wyborami miałoby to pobudzić słabnącą od dłuższego czasu gospodarkę kraju (w zeszłym roku PKB wzrósł o 2,9 proc., podczas gdy jeszcze w latach 2010–2011 wyniki były trzy razy lepsze). Basci przekonywał jednak, że w sytuacji gdy kraj zmaga się z wysoką inflacją (obecnie wynosi ona 7,95 proc.), dalsze osłabianie waluty przyniesie więcej szkód niż korzyści.
W tej sytuacji nie dziwią zatem ostatnie wzrosty na giełdzie w Stambule – od początku miesiąca, gdy stało się jasne, że koalicja jest najbardziej prawdopodobną opcją, BIST100, czyli główny jej indeks, zyskał ponad 12 proc.
Same wskaźniki giełdowe nie pomogą jednak Erdoganowi pokonać coraz powszechniej żywionego przez Turków przekonania, że sprawy gospodarcze kraju idą w złym kierunku. Według sondażowni Metropoll w czerwcu – miesiącu wyborów parlamentarnych – 58 proc. Turków uważało, że gospodarka kraju jest słabo zarządzana; w połowie października odsetek wzrósł do 65 proc.
Turcjo, pomóż!
Inna sprawa, że to, co przed czerwcowymi wyborami było największym problemem Turcji, czyli gospodarka, de facto już nim nie jest. Nie dlatego, że dane się poprawiają, tylko pojawiły się problemy jeszcze poważniejsze. Oprócz wspomnianych już zamachów terrorystycznych i napiętej sytuacji wewnętrznej chodzi o potężną falę uchodźców z Syrii, z którą Turcja sobie nie radzi. Ankara musi się troszczyć o ponad 2 mln ludzi umieszczonych w obozach przejściowych. Biorąc jednak pod uwagę, że konflikt w Syrii nie ma perspektyw na szybkie zakończenie, obozy przejściowe pełnią funkcję permanentnych, gdzie ludziom trzeba oprócz jedzenia zapewnić także dostęp do usług medycznych i edukacyjnych. A to kosztuje – Turcja, jeśli wierzyć prezydentowi, wydała na ten cel już 7 mld euro.
Z tureckiego punktu widzenia znacznie pogarsza się także sytuacja w regionie. Ankara jest jednym z najbardziej zawziętych przeciwników syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada i stoi na stanowisku, że musi on zostać odsunięty od władzy. Tymczasem włączenie się Turcji – przynajmniej deklaratywne – do walki z Państwem Islamskim było z pewnością jednym z czynników, który skłonił do tego samego Rosję. Z tym że Moskwa ma zupełnie przeciwny cel – obronić Asada – a jej interwencja może być czynnikiem przeważającym szalę w konflikcie. Rosyjskie lotnictwo w czasie prowadzonych nalotów już kilkakrotnie prowokacyjnie naruszyło przestrzeń powietrzną Turcji, co też nie poprawia samopoczucia władzom w Ankarze. Jeśli miałoby dojść w Syrii do eskalacji konfliktu z Rosją, Turcja znajdzie się niespodziewanie na pierwszej linii frontu.
Jedynym pozytywnym dla Erdogana elementem w regionalnej układance jest kwestia uchodźców. Turcja w Unii Europejskiej jest dziś widziana jako kluczowa w ograniczeniu liczby przekraczających Morze Śródziemne migrantów. Stąd niedawna wizyta w Brukseli prezydenta Erdogana, a następnie wizyta Angeli Merkel w Ankarze. Turcja w unijnym planie odgrywa podwójną rolę: po pierwsze, zapewniając uchodźcom lepsze warunki w obozach przejściowych, zniechęca ich do podjęcia decyzji o wyruszeniu ku Europie. Po drugie, Turcja może aktywnie włączyć się w proces przechwytywania łodzi z migrantami na Morzu Egejskim. Warto jednak pamiętać o tym, że kanclerz Angela Merkel zbiera coraz większe cięgi za politykę otwartych ramion względem migrantów i to zarówno ze strony rządów poszczególnych landów, jak i ze strony niektórych członków swojej partii. Chociaż więc wciągnięcie Turcji do planu ograniczenia liczby uchodźców jest oficjalnie negocjowane na szczeblu unijnym, to ważniejsze jest pokazanie niemieckiemu elektoratowi, że rząd federalny panuje nad sytuacją.
W związku z tym Merkel była w stanie w trakcie swojej wizyty w Ankarze obiecać Erdoganowi. Dla niego stanowiło to doskonały element wizerunkowy przed zbliżającymi się wyborami. Prezydentowi i premierowi Turcji nie tylko udało się wymusić obietnicę wsparcia finansowego dla utrzymania uchodźców w obozach na terenie Turcji, ale też obietnicę przyspieszenia zniesienia wiz dla obywateli Turcji, a nawet nieśmiałe słowa o przyspieszeniu procesu akcesji do UE. Świadom swojej pozycji negocjacyjnej w tym sporze Erdogan tuż przed spotkaniem z głowami państw europejskich w Brukseli odwiedził swoich krajan m.in. w Strasburgu, gdzie naśmiewał się z dotychczasowej europejskiej polityki migracyjnej, mówiąc, że Bruksela przypomniała sobie o Turcji dopiero teraz, kiedy problem dotarł do brzegów Europy. „Co mówią? Turcjo, pomóż” – krzyczał do swoich wyborców. Czy to wystarczy, żeby zrobić wrażenie na tureckim elektoracie – przekonamy się w najbliższą niedzielę.