Wolta Donalda Trumpa w porównaniu z jego platformą wyborczą jest szczególnie uderzająca w polityce zagranicznej. Na przykład NATO, które podczas kampanii wyborczej było "anachroniczne i przestarzałe", w mijającym tygodniu stało się według Trumpa "fundamentem bezpieczeństwa".
Jeszcze na początku kwietnia sekretarz stanu Rex Tillerson i ambasador USA przy ONZ Nikki Haley twierdzili, że reżim prezydenta Syrii Baszara el-Asada ma realną władzę, a zmiana rządów w Syrii nie jest na liście priorytetów Waszyngtonu. W kilka dni później prezydent Trump podjął decyzję o ataku rakietowym na syryjską bazę wojskową Al-Szajrat. Była to reakcja na atak chemiczny na opanowaną przez rebeliantów miejscowość Chan Szajchun na północnym zachodzie Syrii, w wyniku którego zginęło co najmniej 86 osób, w tym 30 dzieci.
Podczas kampanii wyborczej prezydent Rosji Władimir Putin był "wielkim przywódcą", a stał się partnerem "zwierzęcia", jakim - zdaniem Trumpa - jest syryjski dyktator, a Rosja krajem, z którym "Stany Zjednoczone nie mogą się dogadać".
Jeszcze 4 kwietnia Trump podkreślał, że "jest prezydentem Stanów Zjednoczonych, a nie prezydentem świata", aby w ciągu następnych 10 dni zdecydować o ataku na syryjską bazę i zrzuceniu najpotężniejszej bomby konwencjonalnej w amerykańskim arsenale bojowym na jaskinie i tunele tzw. Państwa Islamskiego (IS) w Afganistanie. W ataku według afgańskiego ministerstwa obrony zginęło co najmniej 36 bojowników IS.
Podczas kampanii wyborczej Trump zapowiedział, że pierwszego dnia po zaprzysiężeniu napiętnuje Chiny mianem "manipulatora walutowego", aby w kilka dni później po "fantastycznym spotkaniu" z chińskim przywódcą Xi Jinpingiem w swojej rezydencji w Mar-a-Lago na Florydzie dojść do wniosku, że Chiny już "nie manipulują walutą".
Podobnie w odniesieniu do układu NAFTA o wolnym handlu między Stanami Zjednoczonymi, Kanadą i Meksykiem; Trump nie mówi już, że "jest to gwałt na Ameryce" i "największa kradzież w historii".
Paul Waldman, ekspert liberalnego think tanku The American Prospect na łamach niechętnego Trumpowi dziennika "The Washington Post" dostrzega, że odejście prezydenta od platformy wyborczej jest widoczne nie tylko w polityce zagranicznej, ale także w niektórych kwestiach wewnętrznych.
I tak Trump ostatnio polubił Janet Yellen, prezes Banku Rezerw Federalnych (Fed), czyli banku centralnego USA i może nawet nominować ją na następną kadencję, jeśli Yellen utrzyma stopy procentowe na niskim poziomie, za co ją krytykował w okresie rządów poprzedniego prezydenta Baracka Obamy. Trump - w czasie kampanii wyborczej zwolennik ograniczenia roli rządu federalnego w gospodarce – jako prezydent uznał jednak, że promujący tanimi kredytami rządowymi export - import bank powinien kontynuować swoją działalność.
Prezydent, który zapowiadał radykalne "odchudzenie administracji" i "zamroził" liczbę federalnych etatów, obecnie zniósł wprowadzony przez siebie zakaz zatrudniania.
Nie wszyscy są zadowoleni z tej ostatniej transformacji poglądów Trumpa. Konserwatywna publicystka Ann Coulter w prawicowym portalu Breitbart News nazwała atak na syryjską bazę lotnictwa "niemoralną awanturą, która jest pogwałceniem każdej obietnicy wyborczej i może pogrzebać prezydenturę Trumpa".
Przyczyny tych licznych ostatnio wolt prezydenta są proste – wskazuje Paul Waldman w piątek w "The Washington Post". "Oto jak to działa: Kandydat Trump składa różnego rodzaju obietnice radykalnej zmiany, rozwalenia całego systemu, wkroczenia do Waszyngtonu i jego przebudowy od góry do dołu. Większość z tych rzeczy, które obiecuje, nie mają sensu, są spowodowane niewiedzą, jednak żaden z jego doradców nie trudzi się, aby mu o tym powiedzieć. Zresztą, jaki to wtedy miałoby sens" - analizuje Waldman.
"Teraz jednak - wyjaśnia ekspert - sytuacja jest odmienna, bo Trump już nie składa zobowiązań, ale rządzi krajem. Dlatego, jak pojawi się któreś z tych zagadnień, jest spora szansa, że ktoś powie +Panie Prezydencie, wydaje mi się, że to wyjątkowo zły pomysł+, a Trump, który zbytnio nie dba o istotę tego wszystkiego, w rezultacie zmienia stanowisko" - zauważa Waldman.
Takiej koncepcji "stażu w miejscu pracy" jako głównej przyczyny ostatnich zwrotów Trumpa, w niektórych przypadkach o 180 stopni, dziennikarze konserwatywnego "The Wall Street Journal" przeciwstawiają bardziej wyrafinowane, chociaż tylko z pozoru odmienne, wyjaśnienie przemiany Trumpa w bardziej "konwencjonalnego" polityka.
"Zbliżenie się Trumpa do bardziej pragmatycznego skrzydła jego administracji, wpływ byłych szefów prywatnego biznesu, którzy są obecnie członkami jego gabinetu, i w końcu kojący wpływ jego córki Ivanki i zięcia Jareda Kushnera, piastujących teraz oficjalne stanowiska w Białym Domu, spowodował, że stanowisko Trumpa w dziedzinie polityki zagranicznej i gospodarczej jest bliższe tradycyjnym poglądom waszyngtońskiego establishmentu politycznego" - czytamy w "WSJ".
Zdaniem większości komentatorów właśnie wzrost wpływów pragmatycznego, związanego z biznesem skrzydła Białego Domu spowodował, że Steve Bannon - doradca strategiczny prezydenta, główny populistyczny ideolog administracji i dla amerykańskiej lewicy ucieleśnienie wszelkiego zła - popadł ostatnio w niełaskę.
Według konserwatywnego komentatora "The Washington Post" Charlesa Krauthammera niezależnie od tego, jakie były przyczyny zmiany stanowiska przez Trumpa, była to "dobra zmiana". Publicysta dowodzi, że decyzja o ataku na syryjską bazę lotniczą była amerykańskim "przesłaniem dla całego świata". "Abdykacja Ameryki się skończyła!", "Koniec chodzenia we śnie. Ameryka powróciła" - pisze Krauthammer. "Obama potrzebował 10 miesięcy, aby zdecydować, co zrobić w Afganistanie. Trump potrzebował 63 godzin, aby ukarać Asada za jego obłudne użycie broni chemicznej" - wskazuje publicysta. Przy czym zastrzega, że nie oznacza to, iż ta "dobra zmiana" jest na dobre. "Prezydent, który uważa nieprzewidywalność za cnotę, równie dobrze może znów zmienić kurs" - ostrzega na koniec Krauthammer.