"Silni, zwarci, gotowi" – głosiły sanacyjne plakaty rozwieszane w całym kraju w przededniu wybuchu II wojny światowej. Jednak zaklinanie rzeczywistości na niewiele się zdało. Sześć dni po ataku III Rzeszy rząd uciekł z Warszawy, na odchodnym zachęcając ludność do obrony stolicy. Polska, skłócona z wszystkimi sąsiadami poza Rumunią, pozostała sama, bo zachodni sojusznicy nie zdecydowali się na zaatakowanie Niemiec. Mając na uwadze tę lekcję historii, warto zastanowić się, czy dziś sytuacja wyglądałaby inaczej. Czy jesteśmy silniejsi i zdolni do obrony? I przede wszystkim – czy nie jesteśmy tak samotni, jak przed laty?
Po prawie trzech latach rządów PiS jedyny zrealizowany punkt z szumnie zapowiadanego programu modernizacji sił zbrojnych to nabycie samolotów dla VIP-ów. System przeciwrakietowy Wisła (nasz najdroższy kontrakt zbrojeniowy, wydamy co najmniej 30 mld zł) w najbardziej optymistycznym scenariuszu będzie gotowy w połowie przyszłego dziesięciolecia – i zgodnie z planami wystarczy do obrony tylko połowy terytorium Warszawy. O innych zakupach (jak np. helikoptery) i możliwościach krajowego przemysłu zbrojeniowego nie warto wspominać. Według różnych scenariuszy gier obronnych zajęcie przez Rosję państw bałtyckich zajmie do 12 godzin. Opanowanie Polski trwałoby dłużej, ale nie można wykluczyć – że podobnie jak przed laty – ucieczka rządu z Warszawy nastąpiłaby po sześciu dniach wojny.
Wydawałoby się, że to, co wyróżnia naszą strategiczną sytuację na korzyść w porównaniu z 1939 r., to inny kontekst geopolityczny. Jesteśmy członkiem NATO i UE, Niemcy są demokratyczne i pacyfistyczne, zaś USA są gwarantem bezpieczeństwa. To wszystko prawda, lecz dynamika geopolityczna zmienia się na naszą niekorzyść. Najbardziej niekojące są dwa trendy – po pierwsze, wzrost agresywnej postawy Rosji, wspartej potężnymi inwestycjami na zbrojenia; i po drugie – odwracanie się Ameryki od Europy, nabierające rozpędu za prezydentury Donalda Trumpa. W tej sytuacji warto zadbać o przyjaciół oraz rozejrzeć się dookoła, na kogo możemy liczyć.
Nasza polityka zagraniczna opiera się na trzech rodzajach sojuszy: na członkostwie w UE, na byciu częścią NATO, a przez to na sojuszu z USA oraz na dobrych relacjach w regionie i dobrych stosunkach z sąsiadami. Jednak w każdym z tych filarów mamy obecnie do czynienia z regresem i bardzo niebezpiecznym trendem rosnącego osamotnienia Polski.
Samotność w Unii
Członkostwo w UE było spełnieniem marzeń Polaków. Wychowani w siermiężnym komunizmie, marzyliśmy o życiu w normalnym świecie, który znaliśmy z wyjazdów turystycznych, podczas których naszym głównym wiktem był paprykarz szczeciński. Prawie 80 proc. Polaków głosujących w 2003 r. w referendum akcesyjnym za członkostwem we Wspólnocie kierowało się głównie obietnicą skoku cywilizacyjnego, lecz niemałą rolę odegrały też aspekty geopolityczne – powrotu do Europy. Do klubu rozwiniętych, demokratycznych i współpracujących ze sobą państw.
Po 14 latach funkcjonowania w Unii kończy się czas fascynacji. Wiemy, że Wspólnota nie jest idealna, my zapracowaliśmy na opinię trudnego oraz roszczeniowego partnera. Jest rzeczą oczywistą, że unijno-polski związek musiał ulec zmianie. W wariancie optymistycznym mogłoby następować przejście do bardziej dojrzałej relacji, w której jesteśmy świadomi swoich wad i wspólnie z Brukselą nad nimi pracujemy. W wariancie pesymistycznym następuje usztywnienie stanowisk, a wzajemnym oskarżeniom towarzyszy przekonanie o własnej nieomylności i w konsekwencji zmierzanie w stronę separacji czy nawet rozwodu (polexitu).
Od 2015 r. realizujemy wariant pesymistyczny. Polska pod rządami PiS przyjęła postawę partnera jawnie niezadowolonego ze związku, który na dodatek oczekuje naginania się do własnych oczekiwań. To postawa źle wróżąca jakiejkolwiek relacji, w dodatku zupełnie nierealistyczna. Jak mawiał prezydent Lech Kaczyński – UE nie składa się z samych Polsk. Bo Polska jest tylko jednym z 28 państw członkowskich Wspólnoty i jest największym beneficjentem, a nie płatnikiem do wspólnego budżetu. Tak więc polska roszczeniowość i fochowatość nie budzi do nas sympatii, a wiele z niechętnych Warszawie państw, których nigdy nie brakowało, wskazuje na tę postawę jako dowód, że przyjęcie nas do Wspólnoty było błędem. To pogląd coraz częściej dzielony przez zachodnioeuropejskie społeczeństwa, które nigdy zbyt entuzjastycznie nie podchodziły do idei rozszerzenia Unii na Wschód.
Podczas gdy Polska coraz bardziej się na UE obraża, ta ostatnia coraz bardziej się od Polski odwraca, zamieniając się w klub różnych prędkości integracji. Warszawa ewidentnie wychodziła z założenia, że Unia musi nas słuchać i że nasz głos będzie brany pod uwagę. W teorii Wspólnota powinna mieć problem, jeśli jedno z państw członkowskich staje okoniem. Jednak radzenie sobie z taką sytuacją zostało przećwiczone na przykładzie Wielkiej Brytanii – integracja europejska szła do przodu z pominięciem Londynu. UE przyjęła wspólną walutę i zniosła granice wewnętrzne, a Wielka Brytania sama się wyłączyła z tych inicjatyw. Metoda wydawałoby się pragmatyczna, która jednak skończyła się brexitem.
Sytuacja z Polską jest jeszcze bardziej radykalna, bo to nie Warszawa decyduje o wyłączeniu siebie z inicjatyw unijnych, lecz jest przez innych pomijana. Kilkanaście dni temu odbył się nieformalny szczyt dotyczący współpracy w dziedzinie ochrony granic UE i migracji – w spotkaniu uczestniczyło 16 państw, nas nie zaproszono. Powinno to być dla nas co najmniej niepokojące, bo jesteśmy odpowiedzialni za ochronę najdłuższej w Unii granicy lądowej, zaś Warszawa jest siedzibą unijnej agencji Frontex, zajmującej się ochroną granic. Warszawa została zbojkotowana ze względu na brak solidarności w kwestii przyjęcia uchodźców i postawę rządu, która jest odbierana w UE jako ksenofobiczna. Niedawno jeszcze Polska należała do grona sześciu największych państw członkowskich koordynujących kwestie bezpieczeństwa wewnętrznego i ochrony granic. Dziś jest pozbawiona prawa głosu w sprawie, w której powinniśmy mieć sporo do zaoferowania.
Drugim ważnym projektem jest uruchomiona przez Paryż Europejska Inicjatywa Interwencyjna. W tym projekcie uczestniczy dziewięć państw – w tym wychodząca ze Wspólnoty Wielka Brytania, jednak nie Polska. A przecież jesteśmy szóstą co do wielkości siłą militarną w UE, wydajemy na obronę niewiele mniej niż bogatsza Hiszpania, do 2015 r. byliśmy w awangardzie inicjatyw wojskowych UE, proponując wspólnie z Niemcami i Francją projekt rozwoju europejskich zdolności obronnych. Nie zaproszono nas ze względu na ocenę stanu praworządności i generalnie niekonstruktywną postawę.
Te inicjatywy są ważne, choć obie są zewnętrzne wobec oficjalnych struktur UE. Groźniejsza dla Warszawy jest poparta przez Paryż i Berlin propozycja powołania osobnego budżetu dla państw eurostrefy. Po kryzysie w EU spowodowanym greckim bankructwem następuje w Unii zmiana. Centrum decyzyjne dotyczące spraw gospodarczych znajduje się dziś w klubie państw posługujących się wspólną walutą. Nowa propozycja dąży do usankcjonowania tego stanu i de facto powołania unii państw posługujących się euro wewnątrz Unii Europejskiej. My będziemy tylko w tej drugiej, a straty finansowe będą wymierne. Już dziś wiemy, że w przyszłym budżecie unijnym Polska dostanie 30 mld euro mniej. Może być jeszcze gorzej, jeśli zostanie przyjęta propozycja powiązania wypłat z budżetu z oceną stanu praworządności. Jak wiadomo, Komisja Europejska i większość państw członkowskich krytycznie oceniają działania PiS. Może więc dojść do zupełnego zawieszenia wypłat budżetowych dla Polski.
Polska jest już dziś samotna w Unii Europejskiej. Wiele wskazuje na to, że nasza samotność będzie się pogłębiać. Trzeba powiedzieć to jasno: przy utrzymaniu obecnej dynamiki istnieje niebezpieczeństwo rozejścia się naszych dróg.
Porzuceni przez USA
Wśród polskich krytyków relacji z UE istnieje przekonanie, że niechęć Brukseli można zrównoważyć przez doskonałe relacje ze Stanami Zjednoczonymi. Podkreśla się, że Unia nie ma szczególnych zdolności militarnych, panuje więc pogląd, że jeśli chodzi o bezpieczeństwo kraju, to i tak najważniejsze dla nas są USA.
Od 2017 r. przebywa w Polsce ok. 2,5 tys. żołnierzy amerykańskich w ramach obecności NATO. Prezydent USA Donald Trump wyróżnił Polskę, wybierając Warszawę na miejsce pierwszego dużego przemówienia poświęconego sprawom międzynarodowym. Ale od czasu zeszłorocznej wizyty w relacjach panuje zastój, a przyjeżdzający do Waszyngtonu przedstawiciele polskiego rządu nie są podejmowani przez swoich amerykańskich odpowiedników. Mamy do czynienia z wyraźnym ochłodzeniem na linii Waszyngton–Warszawa. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze – Trump nie jest skoncentrowany na Europie, natomiast ewidentnie zależy mu na dobrych relacjach z Rosją. Po drugie – Polska potężnie zszargała sobie reputację nowelizacją ustawy o IPN, która jest postrzegana w USA jako antysemicka i łamiąca zasadę swobody wypowiedzi.
Obecność żołnierzy USA w Polsce jest bardzo ważna z punktu widzenia bezpieczeństwa naszego kraju, szczególnie w obliczu wzrostu zagrożenia ze strony Rosji. Ale warto pamiętać o tym, że pomysł pilotował rząd PO, a zgodził się na to prezydent Barack Obama. Zasługą Trumpa jest, że decyzji poprzednika nie zmienił. Zasługą rządu PiS byłoby przekształcenie rotacyjnej obecności w stałą – czyli ustanowienie baz wojsk USA w Polsce. Taka propozycja padła ze strony polskiego MON, ale spotkała się z bardzo złym przyjęciem europejskich państw NATO i w Ameryce. Przeciwko tej propozycji opowiedział się nawet były głównodowodzący armią USA w Europie gen. Ben Hodges, znany ze swojej wrażliwości na polskie argumenty.
Uruchomienie stałych baz USA w Polsce byłoby sprzeczne z umową podpisaną przez NATO i Rosję w 1997 r. Porozumienie to podpisano w innych warunkach strategicznych – jelcynowska Rosja była wówczas uważana za partnera, nie za rywala NATO. Ale odejście od umowy wymagałoby zgody wszystkich państw członkowskich Sojuszu i jasnej deklaracji USA. Żaden z tych warunków nie jest spełniony. Europejscy członkowie NATO szukają raczej możliwości zmniejszenia napięcia w relacjach z Rosją, zaś Trump wypowiada się z podziwem o Putinie i szuka możliwości osiągnięcia przełomu w relacjach z Moskwą. Niedawne porozumienie z Koreą Północną i deklaracja gotowości do wycofania 30 tys. żołnierzy amerykańskich z półwyspu pokazuje, że Trump skłonny jest poświęcić bezpieczeństwo sojuszników dla osiągnięcia dyplomatycznego sukcesu i zapisania się na kartach historii. Nie można wykluczyć, że amerykańska obecność wojskowa w Polsce, nawet w obecnym kształcie, zostanie poświęcona na rzecz większego porozumienia między Trumpem a Putinem. Nasz głos nie będzie wówczas brany pod uwagę w Waszyngtonie.
Argumentów Warszawy nie wzmacnia fatalna opinia w Kongresie i w dużej części Departamentu Stanu. Znany ze swoich liberalnych tendencji Departament Stanu od dawna krytycznie wypowiadał się na temat kwestii praworządności i wolności słowa w Polsce po 2015 r. Dotychczas administracja Trumpa w dużej mierze te głosy ignorowała, ale sytuacja zmieniła się po przyjęciu przez Sejm ustawy o IPN. Od 1945 r. Kongres amerykański i wszystkie administracje prezydenckie są jednoznacznie proizraelskie. Ustawa o IPN jest odbierana w USA jako ograniczająca dyskusję o udziale Polaków w zagładzie Żydów i w efekcie promująca fałszywą wersję historii. I niewiele tu już zmieni wykreślenie w środę jej przepisów karnych. Przepychając w styczniu tę ustawę, Warszawie udało się zjednoczyć trumpistów, konserwatystów, liberałów i lobby proizraelskie w postrzeganiu Polski jako kraju niezdolnego do podjęcia dyskusji o własnej historii. Już dziś ta percepcja szkodzi polskiej dyplomacji, która straciła dostęp do głównych centrów decyzyjnych w Waszyngtonie. W perspektywie należy się liczyć z niechęcią Kongresu wobec dalszego finansowania amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce.
Samotność w regionie
Dochodząc do władzy, PiS głosił potrzebę zmiany polityki zagranicznej – odejścia od promowania uczestnictwa w głównym nurcie UE i koncentracji na Europie Środkowo-Wschodniej. Wkrótce pojawiły się zapowiedzi powołania inicjatyw międzymorza, a później trójmorza. Dziś jesteśmy skłóceni z najważniejszymi członkami UE, ale jednocześnie niewiele wynika z zapowiedzi tworzenia alternatywnego bloku, nie wspominając o polskim przywództwie w regionie. W porównaniu z sytuacją sprzed 2015 r., z pominięciem Węgier, Warszawa ma obecnie gorsze relacje z wszystkimi państwami regionu, a lokalna integracja przechodzi kryzys.
Grupa Wyszehradzka, w skład w której wchodzą Polska, Węgry, Czechy i Słowacja, jest wewnętrznie rozbita. Z jednej strony mamy antyliberalną polsko-węgierską oś, z drugiej są Czechy i Słowacja ewidentnie stroniące od utożsamiania z linią Budapesztu i Warszawy. Słowacja jest członkiem eurostrefy, Czechy są pragmatyczne, oba zaś kraje ciążą w stronę Austrii, oddalając się od Wyszehradu. Oba też mają gospodarki powiązane z Niemcami i są kokietowane przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który skutecznie buduje w regionie sojusz wykluczający Polskę i Węgry.
Kraje bałtyckie ciążą ku Skandynawii, wszystkie posługują się unijną walutą. Przyjęcie euro było w nich postrzegane nie tylko w kategoriach gospodarczych, lecz przede wszystkim bezpieczeństwa. Będąc członkiem klubu euro, państwa bałtyckie wzmacniają argument na rzecz większej odpowiedzialności UE za ich bezpieczeństwo. Podejmowane przez Warszawę próby odciągnięcia Bałtów od europejskiego głównego nurtu mają w tej sytuacji marną szansę powodzenia i skutkują raczej rosnącą alienacją Warszawy w regionie bałtyckim.
Krajem, który powoli zajmuje pozostawiony przez Polskę wakat na stanowisku lidera regionu, staje się Rumunia. Może się ona pochwalić świetnymi wynikami gospodarczymi, w kraju stacjonują amerykańscy żołnierze (więcej niż w Polsce), jest proeuropejska. Bukareszt rozpoczął już formalne przygotowania do przyjęcia wspólnej waluty, która ma zacząć obowiązywać nie później niż w 2024 r. W przeciwieństwie do Polski Rumunia gromadzi wokół siebie coraz więcej przyjaciół w regionie.
Samotni jak w 1939 r.
Sytuacja międzynarodowa nie jest obecnie tak dramatyczna jak w 1939 r. Niemniej tendencje geopolityczne nie są dla Polski sprzyjające. Po 1945 r. bezpieczeństwo Europy gwarantowały USA, jednak to się zmienia. Jeszcze pół wieku temu na kontynencie stacjonowało 280 tys. amerykańskich żołnierzy, dziś jest ich mniej niż 30 tys. Prezydent USA Europy nie lubi i rozpoczął wzajemnie wyniszczającą się wojnę handlową przy użyciu ceł zaporowych. W USA rośnie obojętność wobec Starego Kontynentu i przeświadczenie o potrzebie koncentracji na innych regionach świata.
Jednocześnie rośnie potęga militarna i zasięg globalny Rosji, która nie ukrywa, że zmierza do zmiany postzimnowojennego porządku. Dziesięć lat temu Rosji nie było na Bliskim Wschodzie, a Krym był częścią Ukrainy. Dziś Moskwa liczy się w Syrii bardziej niż USA, a jej wpływy rosną w tym regionie. Donald Trump zasygnalizował ostatnio, że świat powinien pogodzić się z rosyjską aneksją Krymu. Pytanie, z jaką ekspansją Rosji będzie się musiał świat godzić za 10 lat, pozostaje otwarte.
W tej sytuacji Warszawie powinno szczególnie zależeć na silnej Europie i silnej pozycji w regionie. Niestety prowadzona przez Polskę polityka zagraniczna zmierza w odwrotnym kierunku.
Marcin Zaborowski, były wiceszef CEPA i były dyrektor PISM
Artykuł ukazuje się w ramach cyklu #DemocraCE prowadzonego przez Fundację Res Publica we współpracy z National Endowment for Democracy (NED) i redakcjami wiodących gazet w Europie Środkowej. http://visegradinsight.eu/democrace/