Ukraina konsumuje 2,5 razy tyle gazu co Polska, choć Ukraińców jest ledwie 7 mln więcej niż nas. Do niedawna kraj był skazany na zakup surowca od Rosjan po zawyżonych cenach. Dziś, po rosyjskiej aneksji Krymu i nałożeniu przez Brukselę sankcji na Moskwę, gdy Ukraina zmierza ku integracji europejskiej, wydawałoby się, że bez problemu powinna wyrównać rachunki i wyrwać się z energetycznych oków Rosji. Miał temu służyć m.in. międzynarodowy arbitraż. Niestety, spory pomiędzy państwowym ukraińskim monopolistą Naftohazem a rosyjskim, także państwowym, Gazpromem przed międzynarodowymi instytucjami przypominają brazylijską telenowelę. W tle wielka kasa, władza i silne emocje, a ostatniego odcinka nie widać. Sztokholmski arbitraż od połowy 2014 r. zajmował się wzajemnymi roszczeniami gigantów. Strony walczyły w sumie o 100 mld dol., co mogłoby zostać wpisane do Księgi Rekordów Guinnessa w kategorii sporów gospodarczych (gdyby taka istniała).
Pół roku temu arbitrzy uznali, że rosyjski Gazprom w ramach umów na dostawy i tranzyt błękitnego paliwa musi zwrócić Naftohazowi ponad 4,5 mld dol. z tytułu niedotrzymania umowy tranzytowej (ilość przesyłanego paliwa była mniejsza, niż zakładała umowa). Ale wcześniej ci sami sędziowie przyznali Gazpromowi 2 mld dol. od Naftohazu, który ma uiścić dług za surowiec dostarczony przez Gazprom od listopada do grudnia 2013 r. oraz od kwietnia do czerwca 2014 r. Bilans sporów to 2,56 mld dol. od Gazpromu dla Naftohazu. Pod koniec maja tego roku Gazprom oświadczył, że wnosi o całkowite uchylenie decyzji arbitrażu (w marcu wnosił o częściowe).