Wiedzą o tym doskonale mieszkańcy wschodniej Syrii – regionu, który znalazł się w obrębie samozwańczego kalifatu – quasi-państwowego tworu, jaki bojownikom spod charakterystycznego, czarnego banneru udało się wykroić na Bliskim Wschodzie w latach 2014–2019. Państwo Islamskie nie daje tam o sobie zapomnieć, chociaż żołnierze Abu Bakra al-Baghdadiego zostali wykurzeni z ostatnich kontrolowanych przez siebie miejscowości w pierwszej połowie tego roku i większość z nich przebywa w obozach.
Pomimo tego organizacja wciąż ma na wolności swoich zwolenników, a być może nawet nieschwytanych bojowników. Dzień po ogłoszeniu przez Donalda Trumpa, że amerykańskim siłom specjalnym udało się zabić lidera Państwa Islamskiego, ktoś rozrzucił po okolicy Dajr az-Zaur – jednego z miast regionu – ulotki grożące śmiercią wszystkim, którzy odważą się współpracować ze zwalczającymi islamistów Kurdami.
Wskazuje to na fakt, że chociaż Al-Baghdadi – używając słów Trumpa – „zdechł jak pies”, to jego zgon nie jest śmiertelnym ciosem dla całej organizacji. Warto w tym kontekście pamiętać o lekcji z końca trwającego 10 lat polowania na Osamę bin Ladena: Al-Kaida wciąż istnieje i ma się nieźle. Od czasu śmierci swojego przywódcy udało jej się zbudować solidne przyczółki w Somalii, Syrii oraz Iraku. Ten ostatni później przekształcił się w Państwo Islamskie.
Reklama

Kalif ukryty w cieniu

Chociaż śmierć lidera oznacza zakłócenie dla każdej organizacji, to w przypadku Państwa Islamskiego może być ono mniejsze, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. Wszystko przez to, że Abu Bakr al-Baghdadi dołożył wszelkich starań, aby jego osoba nie stała się symbolem ISIS. I chociaż w 2014 r. obwołał się kalifem – stojącym na czele kalifatu, organizmu będącego polityczną, realną manifestacją jedności wszystkich muzułmanów – to jednak jego obecność w przekazach samej organizacji jest mocno ograniczona.
Tak naprawdę samozwańczy przywódca islamistów publicznie wystąpił dwa razy – w 2014 r. w mosulskim meczecie po zdobyciu miasta (wówczas obwołał się liderem wszystkich muzułmanów) oraz w kwietniu tego roku, wzywając do mobilizacji wszystkich swoich zwolenników. Poza tym nie występował ani w filmowych materiałach propagandowych, ani na łamach kolportowanego w sieci czasopisma „Dabiq”. I chociaż to ostatnie przemycało dużo wątków kluczowych dla pozycji Al-Baghdadiego jako kalifa, to raczej nie szafowało jego naukami. Cel tego zabiegu był prosty: przygotować czytelnika na czas, kiedy go zabraknie.
Jak niewielkim problemem dla organizacji jest sukcesja, niech świadczy fakt, że eksperci zaczęli tworzyć giełdę nazwisk właściwie tuż po śmierci samozwańczego przywódcy. Najbardziej prawdopodobnym kandydatem jest Abu Abdullah al-Hassani, numer dwa w ISIS, który piastuje swoje stanowisko od 2010 r. – to wówczas, po śmierci poprzedniego kierownictwa, wraz z Al-Baghdadim został awansowany na szczyt organizacji nazywającej się wówczas jeszcze „Al-Kaidą w Iraku”. Zresztą same amerykańskie służby przyznały, że dysponują listą kilku potencjalnych następców.

Jeszcze do niedawna Państwo Islamskie było najbogatszą tego typu organizacją na świecie. Podobno tylko po zdobyciu Mosulu – drugiego pod względem liczby mieszkańców miasta w Iraku – udało im się z tamtejszego oddziału banku centralnego Iraku wywieźć 400 mln dol. Oprócz tego kasę zasilało kilka milionów dolarów tygodniowo z handlu ropą

CAŁY TEKST CZYTAJ W INTERNETOWYM WYDANIU "DGP">>>