Szaranę, gdzie mieści się główna baza Polskiej Grupy Bojowej, dzieli od Kabulu 180 kilometrów. Droga prowadzi przez prowincję Paktika - dobrze znaną patrolującym ją żołnierzom z dwóch naszych kompanii - potem przekracza granicę prowincji Ghazni, w której operują oddziały talibów liczące w sumie setki, może nawet półtora tysiąca bojowników.
Ruszamy rankiem w czterech nieoznakowanych terenowych Toyotach oraz jednej osobowej. To minikonwój afgańskich służb specjalnych, który jedzie do Kabulu, afgańskiej stolicy. W środku kałasznikowy oraz pistolety. W razie ataku jest się czym bronić. Niestety, samochody nie są opancerzone, blachy nie zatrzymają kul, nie mówiąc już o zagrożeniu minami. Pod ciepłymi polarami mamy kamizelki kuloodporne. To jedyna nasza ochrona. Na stacji benzynowej dołączają do nas trzy terenowe Fordy z umundurowanymi policjantami. Ci wiozą już ze mały arsenał: karabiny maszynowe i wyrzutnie granatów przeciwpancernych. Będą osłaniać przód i tył naszej kolumny. Z taką obstawą raźniej. W drogę.
Mój dom moją twierdzą
Za oknami wysuszony płaskowyż wznoszący się na ponad dwa tysiące metrów nad poziom morza. Chłodno. Nie ma drzew, wiatr wzbija w powietrze szary pył. Mijane domostwa to zamki ulepione z błota i słomy. Wysokie na kilka metrów mury okalają dziedziniec, przy którym stoi dom i pomieszczenia dla bydła. W rogach fortyfikacji obronne wieżyczki, wejście to zaryglowana metalowa brama. Mieszkańcy tych fortec są niemniej malowniczy niż one same: długie brody, na głowach turbany ze zwisającym z tyłu fragmentem tkaniny. Tak wiążą je tylko Pasztuni, albo ci, którzy chcą ich udawać. Inne grupy etniczne Afganistanu mają turbany regularnie owinięte wokół głowy, bez żadnych wystających fragmentów.
Pasztuńskie plemiona zamieszkujące wschodnie prowincje Afganistanu od wieków przywykły nie ufać władzy, nie szukają w niej oparcia, a swoje problemy rozwiązują same. Ich charakter oddają najlepiej właśnie ufortyfikowane domostwa, gotowe w każdej chwili do obrony ludzi i trzody. Policjant oraz żołnierz zawsze będzie tutaj obcym. - Oni nie potrzebują władzy ani sił bezpieczeństwa, porządku pilnowały zawsze milicje klanowe. Nam nie ufają. Nie znaczy to jednak wcale, że wszyscy oni popierają talibów, po prostu nas nie chcą - tłumaczy mi pułkownik policji Asik Khan, dowódca centrum koordynującego działania administracji, policji i wojska prowincji Paktika.
Szybciej, bo będzie po nas
Dowódca konwoju, który jedzie tą samą Toyotą co my, niczego nie tłumaczy. Daje jednak obejrzeć chińskiego kałasznikowa i pistolet. Dokładnie taką samą broń wyprodukowaną w milionowych seriach nad Żółtą Rzeką mają jego przeciwnicy. Po jednej i drugiej stronie barykady standardowe wyposażenie wszelkich wojen ostatnich trzech dziesięcioleci. W Afganistanie tylko siły NATO dysponują bardziej zaawansowanym sprzętem, rebelianci - inaczej niż w Iraku - nie dorobili się jeszcze ani nowatorskich technik walki, ani nowoczesnej broni. To zresztą tylko kwestia czasu, Brytyjczycy już raportują z prowincji Helmand, że są ostrzeliwani amunicją przebijającą kamizelki kuloodporne i nowoczesnymi pociskami przeciwpancernymi. Ale prowincja ta leży daleko na południu, do Ghazni i Paktiki jeszcze te nowinki nie dotarły.
Tajniacy stają się coraz bardziej nerwowi. Zaszumiały krótkofalówki, sypią się rozkazy oraz meldunki. Samochody gwałtownie przyspieszają. Osiemdziesiąt na godzinę, sto, sto dwadzieścia. Okna po obu stronach naszej Toyoty idą w dół, tak, by można wystawić kałasznikowy. Szczęk odbezpieczanych zamków.
"Czardiwal" - przemówił dowódca konwoju wymieniając nazwę miejscowości, do której się zbliżamy. "Duszman, duszman" - dodaje powtarzając dla pewności. Rozumiemy dobrze. Duszmani, czyli partyzanci. Tak samo nazywali swoich przeciwników sowieci w Azji Środkowej, a potem podczas inwazji na Afganistan.
Tajniacy wpatrują się w każdy dom, zaułek, wzgórze i pędzą na złamanie karku. W wielu miejscach droga jest poryta wybuchami, to ślady po minach-pułapkach zastawionych przez talibskich duszmanów. W rejonie Czardiwal były już dziesiątki ataków na siły rządowe, jedziemy przez jeden z najniebezpieczniejszych regionów prowincji Ghazni.
Rebelianci rekrutują się zarówno z miejscowej ludności, jak i z Pasztunów przybyłych z Pakistanu. Na wschodzie Afganistanu najbardziej nieprzychylny władzy i siłom koalicji jest klan Alizai. Jego ziemie ciągną się łukiem począwszy od Wazyrystanu w zachodnim Pakistanie, przez prowincję Paktika, aż do Ghazni. Właśnie tędy idzie przerzut broni i ochotników do oddziałów talibskich, tą trasą wycofują się one na wypoczynek do Pakistanu. Wjazd na tereny Alizai jest ogromnym ryzykiem. Na naszej trasie na szczęście nie ma Alizajów.
Miny na A–1
Przez Czardiwal przejeżdżamy sto dwadzieścia na godzinę, klakson odgania inne samochody i przechodniów. Na nasz widok odskakują od jezdni. Jeśli dojdzie do wypadku, konwój na pewno nie stanie. Za mieściną jest już spokojniej, W mieście Ghazni wjeżdżamy na tak zwany afgański pierścień, czyli trasę A-1 prowadzącą z Kabulu do Kandaharu i dalej do Heratu. Nie ma w Afganistanie bardziej niebezpiecznej drogi, to właśnie na niej zostali niedawno uprowadzeni koreańscy misjonarze.
Mijamy konwoje wojska afgańskiego, posterunki uzbrojonej po zęby policji, patrole liczące po kilkanaście pojazdów. Na oko dobrze ponad tysiąc uzbrojonych mężczyzn na odcinku około stu kilometrów. Nie bez przyczyny. Co parę kilometrów w jezdni wyrwa po eksplozji miny, przed miejscowością Sajdabad leżą wraki kilku rozerwanych eksplozjami ciężarówek. W kolejnym miejscu plama krwi.
Nie zatrzymujemy się nigdzie. Policjanci puszczają konwój sił specjalnych bez sprawdzania. Byle szybciej do stolicy, na tej drodze nie ma co stawać, podziwiać widoków. A-1 stała się trasą śmierci.
Kabul, szary, pokryty wiecznym kurzem i smogiem, jawi się jako oaza spokoju. Można odprężyć się, zdjąć kamizelki. Już bezpiecznie. Tu wprawdzie też są zamachy - w dwóch przeprowadzonych w ciągu ostatniego tygodnia zginęło prawie czterdziestu żołnierzy, policjantów i cywili, ale jak na taki moloch - i tak niewielu.
Od początku roku na wojnie w Afganistanie straciło życie ponad cztery tysiące ludzi. Większość to rebelianci i cywile z bombardowanych przez Amerykanów wiosek, ale znaczący procent ofiar pochłonęły drogi, w tym afgański pierścień i niewielka trasa z Szarany do Ghazni. Zabici najczęściej nie widzieli nawet tych, którzy pozbawili ich życia. Cios pada tu nie wiadomo skąd, zadany przez nie wiadomo kogo. To prawdziwa wojna z cieniem.