"Największe europejskie banki wprawdzie zamroziły kontakty z Teheranem, ale interesy ajatollahów nadal mają się dobrze. Iranowi udało się bowiem zbudować sieć mniejszych, głównie azjatyckich banków, fundacji i stowarzyszeń islamskich" - donosi w najnowszym wydaniu "Washington Post". Na dodatek z informacji zebranych przez dziennik wynika, że "azjatyccy kontrahenci tylko czekają, by z gry wycofali się europejscy giganci. A wtedy będą po prostu mogli zająć ich miejsce i podpisywać lukratywne kontrakty z bogatymi w petrodolary ajatollahami, nie zastanawiając się nad tym, czy Iran buduje za te pieniądze bombę atomową, czy też nie".

Reklama

To reakcja na najnowszą serię sankcji, jakie Stany Zjednoczone nałożyły pod koniec ubiegłego tygodnia na stanowiący polityczne zaplecze prezydenta Mahmuda Ahmadineżada Korpus Strażników Rewolucji (Pasdarów) i trzy potężne państwowe banki. "Oznaczają one, że żadnemu obywatelowi amerykańskiemu ani amerykańskiej firmie nie wolno robić interesów z tymi organizacjami" - uzasadniała decyzje amerykańska sekretarz stanu Condoleezza Rice. Jest to część amerykańskiej strategii wobec Iranu. Waszyngton nie chce już walczyć z całym perskim państwem, a jedynie z wybranymi organizacjami stanowiącymi bezpośrednie polityczne czy finansowe zaplecze reżimu ajatollahów.

Stany Zjednoczone są jednak coraz bardziej osamotnione w swojej "antyirańskiej krucjacie". Sankcje wymierzone w państwo ajatollahów popiera jedynie Europa, ale nie chcą o nich słyszeć dwaj inni stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ Rosja i Chiny. Eksperci doskonale rozumieją motywacje obu mocarstw. Wystarczyło jednak, że Unia przystąpiła do antyirańskich sankcji, by w roku 2007 Chiny po raz pierwszy w historii stały się głównym partnerem handlowym Iranu. Pekin po prostu potrzebuje irańskiej ropy i nie poprze żadnych nowych aktów ostracyzmu wobec Teheranu.

Jeszcze inne są motywacje Rosji. "Przy pomocy Persów Władimir Putin rozgrywa partię swojego geopolitycznego pokera. Jego sojusz i plany rozbudowy współpracy energetycznej z Iranem mają stanowić przeciwwagę dla wpływów Zachodu w regionie" - mówi DZIENNIKOWI dyrektor Instytutu Bliskowschodniego w Hamburgu Udo Steinbach.

Reklama