"Na mojej podróży do Bagdadu skorzystają wszyscy, którym zależy na stabilności i pokoju w regionie" - deklarował wczoraj rano tuż przez wylotem do Bagdadu irański prezydent. Kilka godzin później po pierwszych rozmowach z irackim prezydentem Dżalalem Talabanim i premierem Nurim Al-Malikim tryskał dobrym humorem.

"Otwieramy nową kartę w historii stosunków z naszym sąsiadem" - mówił już w Bagdadzie. Wczoraj, dwadzieścia lat po zakończeniu krwawej wojny (1980 - 1988), która miała rozstrzygnąć, kto będzie regionalnym mocarstwem, atmosfera rozmów iracko-irańskich była wręcz przyjacielska. Z Kurdem Talabanim Ahmadineżad komunikował się po persku, a szyita Maliki wciąż przypominał o wielowiekowych powiązaniach kultur i religii obu krajów.

Żadna ze stron nie ukrywała, że rozwój sąsiedzkich stosunków postrzega przede wszystkim w kategoriach korzyści. Irakijczycy uzyskali od Ahmadineżada zapewnienie, że zrobi wszystko, by okiełznać inspirowanych Teheranem szyickich rebeliantów, którzy są oskarżani o celową destabilizację Iraku od czasu obalenia Saddama Husajna.

"Działalność tych terrorystów jest zakazana przez naszą konstytucję i będzie przez nas z całą bezwzględnością tępiona" - deklarował wczoraj ku uciesze gospodarzy Ahmadineżad. "Choć nikt z irackich polityków tego nie powie, to jest dla nich oczywiste, że bez dobrych stosunków z Teheranem nie ma mowy o stabilnym Iraku" - mówi DZIENNIKOWI analityk z Gulf Research Center w Dubaju Christian Koch.

Obietnica powściągnięcia szyickich bojówek to gest dobrej woli, który opłaci się także Persom. "Polityka zagraniczna Ahmadineżada to nie tylko krzykliwy antyamerykanizm, ale przede wszystkim pragmatyczne otwarcie stosunków dyplomatycznych z sąsiadami, z którymi do tej pory państwo ajatollahów było skłócone. Po Afganistanie czy Arabii Saudyjskiej teraz przyszła pora na Irak. Metodą małych kroków Ahmadineżad buduje Iran, z którym wszyscy w regionie muszą się liczyć" - mówi DZIENNIKOWI irańska analityczka współpracująca z radiem Wolna Europa Golnaz Esfandiari.

Bagdadzka podróż Ahmadineżada to także próba wydostania się Iranu z międzynarodowej izolacji, w jakiej chcieliby zamknąć go Amerykanie. Jednak Waszyngton stara się bagatelizować wagę spotkania. "Władze Iraku mają prawo rozmawiać ze swoimi sąsiadem. Powinny tylko pamiętać o tym, by przekaz był jasny: koniec ze wspieraniem terroryzmu i ambicjami atomowymi" - mówił w sobotę przebywający na swoim ranczo George Bush. Ale te słowa niewiele już znaczą. "USA są dziś na Bliskim Wschodzie kompletnie bezradnym olbrzymem. Bush czeka na koniec kadencji, a jego potencjalni następcy mają skrajnie różne pomysły na przyszłość regionu. W tej sytuacji inicjatywa jest po stronie lokalnych graczy, którzy tworzą nowy bliskowschodni ład na własną rękę" - mówi DZIENNIKOWI Koch.









Reklama