Wojskowe transportery na ulicach miast Pakistanu, uzbrojeni żołnierze obstawiający budynki prywatnych stacji telewizyjnych i radiowych. Cisza w eterze i głuche telefony. W sobotę prezydent Perwez Muszarraf ogłosił stan wyjątkowy. Świat z zapartym tchem obserwuje przebieg wydarzeń w państwie, które jest kluczowym sojusznikiem USA w regionie w wojnie z terroryzmem.
"Terroryzm osiągnął apogeum (...) konieczne są środki nadzwyczajne" - uzasadniał decyzję w sobotnim orędziu prezydent. "Ja, generał Perwez Muszarraf, dowódca armii, wprowadzam stan wyjątkowy na terenie Pakistanu" - mówił.
Jego zausznicy przekonują, że tak radykalna decyzja była potrzebna, bo krajowi zagrażają islamiści. Dowodem mają być ostatnie zaciekłe walki między armią a fundamentalistami w dolinie Swat. W sobotę islamiści mułły Maulana Fazlullaha mieli nawet zawiesić własne flagi na budynkach rządowych w dwóch zdobytych miastach na tzw. terytoriach plemiennych.
Pakistańska opozycja jest jednak przekonana, że powodem wprowadzenia stanu wyjątkowego wcale nie są fundamentaliści, a Muszarraf to zwykły dyktator, który nie chce dzielić się władzą. Jego decyzja oznacza bowiem, że nie odbędą się zaplanowane na styczeń wybory parlamentarne, w których wielką szansę na wygraną miało opozycyjne ugrupowanie dawnej premier Benazir Bhutto.
"Ta decyzja jest równoznaczna z wprowadzeniem dyktatury" - stwierdziła liderka Pakistańskiej Partii Ludowej. Jej bliski współpracownik Wajid Hasan był jeszcze ostrzejszy w ocenie sytuacji. "Panią Bhutto czeka teraz z pewnością aresztowanie lub ponowna deportacja" - mówił. Zaledwie dwa tygodnie temu powróciła ona do kraju po kilkuletnim wygnaniu. W ojczyźnie przywitały ją miliony sympatyków.
W aresztowaniach, które na dobre rozpoczęły się wczoraj rano, zatrzymano już przywódcę Pakistańskiej Ligi Muzułmańskiej. Podobny los spotkał opozycjonistę i byłego krykietowego mistrza świata Imrana Khana, szefową Komisji Praw Człowieka Asmę Jehangir i zdymisjonowanego w marcu prezesa Sądu Najwyższego Iftikhara Chaudhry’ego.
"Nie mogę swobodnie komentować tego, co się właśnie stało" – mówił nam jeden z publicystów dziennika "The Post" wydawanego w Lahore, sugerując, że telefony w redakcji są na podsłuchu służb bezpieczeństwa. Jednak cały Pakistan mówi o jednym: stan wyjątkowy został wprowadzony na dzień przed posiedzeniem Sądu Najwyższego, który miał orzec, czy wybrany w październiku prezydent mógł ubiegać się o stanowisko, pozostając jednocześnie szefem sztabu armii.
Na pogłębiający się w Pakistanie chaos z niepokojem patrzy Waszyngton. Dla USA Perwez Muszarraf jest najważniejszym sojusznikiem w walce z terrorystami oraz afgańskimi talibami. Szefowa amerykańskiej dyplomacji Condoleezza Rice oświadczyła co prawda, że „nie popiera pozakonstytucyjnych posunięć w Pakistanie, bo stanowią one odejście od drogi demokracji”, ale zaraz dodała, że decyzja o stanie wyjątkowym nie wpłynie na stosunki Islamabad - Waszyngton.
Teraz Biały Dom za wszelką cenę będzie zapewne chciał doprowadzić do porozumienia między prezydentem Pakistanu a opozycją. Nikt nie ma jednak złudzeń: Ameryka nie zerwie sojuszu z Muszarrafem, jeśli ten nie będzie chciał pójść na ustępstwa. Utrzymanie wojskowego paktu z oskarżanym o zapędy dyktatorskie generałem jest o wiele ważniejsze niż pouczanie go, czym jest demokracja.
Muszarraf mydli nam oczy
James O’Halloran – brytyjski ekspert ds. wojskowości i bezpieczeństwa
Prezydent Pakistanu Perwez Muszarraf mydli nam oczy. Tłumaczenie decyzji o zawieszeniu konstytucji oraz wprowadzeniu stanu wyjątkowego narastającym zagrożeniem islamską rebelią to tylko pretekst. On po prostu nie chce oddać władzy.
To oczywiście prawda, że sytuacja w Północnym Wazyrystanie i na tzw. terytoriach plemiennych jest trudna, że dochodzi tam do krwawych starć, że giną tam żołnierze. Ale tak dzieje się od kilku miesięcy, więc dlaczego zdecydował się na takie posunięcie właśnie teraz? Bo do kraju powróciła była premier Benazir Bhutto. Sondaże pokazują, że gdyby w tym momencie odbyły się wybory prezydenckie, zdecydowanie wygrałaby je liderka Pakistańskiej Partii Ludowej. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości. A to oznacza jedno - ugrupowanie Bhutto wyszłoby zwycięsko ze styczniowych wyborów parlamentarnych. A Muszarraf tak się przyzwyczaił do władzy, że za wszelką cenę próbuje odwlec moment, w którym ją straci.
Na starciu z opozycją pakistański prezydent nie ryzykuje zbyt wiele. Zdaje sobie sprawę z tego, że kres jego dyktatorskim rządom mogłyby położyć jedynie Stany Zjednoczone. Te będą jednak go tolerować tak długo, dopóki Muszarraf pozostanie ich sojusznikiem w walce z talibami. Będziemy więc świadkami dyskretnych, stonowanych i nieśmiałych apeli Departamentu Stanu o przeprowadzenie w Pakistanie wolnych wyborów. A wszyscy wiemy, co takie apele znaczą w polityce - nic.
Czarne chmury mogą zacząć się gromadzić nad głową Muszarrafa wówczas, gdy Stanom Zjednoczonym uda się powstrzymać rebelię talibów w Afganistanie. Jeśli
Biały Dom zyska chwilę spokoju, bez mrugnięcia okiem zmiażdży generała i zastąpi go Benazir Bhutto, bo jest ona jeszcze bardziej proamerykańska. Jest np. gotowa zgodzić się na wejście wojsk USA do Pakistanu, które miałyby spacyfikować Wazyrystan, tymczasem Muszarraf nie chce na to żądanie przystać.
Ale dopóki na afgańskim froncie nic się nie zmieni, Muszarraf pozostanie u władzy. Wszystko z zasadą wypowiedzian niegdyś przez amerykańskiego prezydenta Theodora Roosevelta: "To łajdak. Ale nasz łajdak".