Przez cały dzień zwiększone patrole policji i często przejeżdżające na sygnale radiowozy przypominały mieszkańcom Madrytu, że w całej Hiszpanii obowiązuje alarm antyterrorystyczny. Wyborcy stosunkowo chętnie rozmawiali o terrorze.

"ETA to niewielka grupa szaleńców, nie mają wielkiego poparcia nawet w Kraju Basków. Nie możemy się bać ani ulegać garstce osób" - przekonywał w rozmowie z DZIENNIKIEM pochodzący z Asturii 57-letni Santiago, który od lat pracuje w Madrycie jako robotnik. "Teraz, po zamachu, nie ma mowy, by rozmawiać z ETA. Rząd się będzie musiał zastanowić, co dalej robić. Ale warunkiem ewentualnych negocjacji jest to, że muszą złożyć broń" - mówił z kolei wykładowca akademicki Jose Manuel Fernandez.

Reklama

Zarówno oni, jak i niemal wszyscy moi rozmówcy przekonywali o jednym: zamach nie zmieni ich preferencji wyborczych. Ale tak samo Hiszpanie mówili cztery lata temu, gdy 191 osób zginęło w dokonanych przez Al-Kaidę atakach na madryckie pociągi. Prawda wyszła na jaw, gdy zamknięto lokale - Partia Ludowa, która pewnie szła po władzę, straciła ją na rzecz lewicy, bo zamach odebrano jako konsekwencję proamerykańskiej polityki Madrytu i zaangażowania w Iraku.

Teraz to socjaliści mają problem. Jeszcze kilka dni temu wyglądało, że obejdzie się bez niespodzianek i że ich partia PSOE ma mniej więcej czteropunktową przewagę nad konserwatywną Partią Ludową. Jednak piątkowe zabójstwo Isaiasa Carrasco, byłego radnego socjalistów w Kraju Basków, o które powszechnie oskarżana jest ETA, spowodowało, że wynik głosowania stał się wielką niewiadomą. To rząd Zapatero prowadził negocjacje z baskijskimi terrorystami i zabójstwo to po prostu probierz klęski ugodowej polityki. Przed wczorajszym otwarciem lokali powszechnie spodziewano się, że incydent może przełożyć się na dodatkowe głosy dla Partii Ludowej, której lider Mariano Rajoy obiecywał w kampanii zaostrzenie kursu wobec terrorystów.

Reklama

Prawica postanowiła oficjalnie nie rozgrywać śmierci zupełnie nieznanego polityka. Jej lider Mariano Rajoy ograniczył się do złożenia kondolencji rodzinie, ale między wierszami mówił raz po raz: Wiem, jak rozwiązać kwestię baskijską. Wczoraj zarówno on, jak i znienawidzony przez konserwatystów Zapatero starali się nie używać słowa ETA.

"Hiszpania będzie silniejsza i demokracja będzie silniejsza, jeśli wszyscy obywatele pójdą zagłosować" - powiedział Zapatero, świadom, że jego elektorat jest mniej zmobilizowany i że wysoka frekwencja uznawana jest za sprzymierzeńca lewicy. Rajoy wezwał wszystkich, którzy udają się na wybory, by "pomyśleli o sobie i o przyszłości swojego kraju". Ale gdy zapytano go o zamach, odparł jedynie: - Wszyscy wiedzą, jakie jest moje zdanie.

Na razie pewne jest tylko to, że inne główne tematy w kampanii wyborczej, takie jak imigracja czy spowolnienie gospodarki, zeszły na dalszy plan i niezależnie od tego, kto teraz będzie rządził w Madrycie, za priorytet swojej polityki musi uznać walkę z terroryzmem.

Reklama

Tymczasem konserwatywny dziennik "ABC", naruszając ciszę wyborczą, straszył, że wraz z powierzeniem Zapatero drugiej czteroletniej kadencji, Hiszpanie skazują się na poważne kłopoty gospodarcze - ten argument może być znacznie bardziej chwytliwy niż sprawa ETA. "Mandat Zapatero wygasa w czasie, gdy mieszkańców Hiszpanii znów straszy widmo bezrobocia. W ciągu czterech lat władzy może sobie przypisać prawie 100 tysięcy dodatkowych bezrobotnych" - napisała komentatorka dziennika Gemma Robles.

Gdy zamykaliśmy ten numer, głosowanie wciąż trwało. Pierwsze wyniki miały być znane około 20.00 czasu warszawskiego. Według ostatniego sondażu różnica między PSOE i PP wynosiła zaledwie 0,5 punktu na korzyść socjalistów.