I aby liderem pozostać, gotów był spalić za sobą wszystkie mosty: nawet tradycyjny sojusz Paryża z Berlinem, który był filarem powojennej równowagi sił w Europie.

To było niezwykle burzliwe i pracowite sześć miesięcy. Nawet dla tak naładowanego energią polityka jak obecny gospodarz Pałacu Elizejskiego.

Reklama

"Pół roku niekończących się kryzysów: od irlandzkiego <nie> przez wojnę w Gruzji po światowy kryzys finansowy, sprawiło, że Sarkozy musiał tańczyć jednocześnie na wielu weselach. Sprawiło mu to wiele frajdy, ale ten Sarko-show zmienił Europę głębiej, niż się wydaje" - skomentował "Frankfurter Allgemeine Zeitung". Nie tylko zdaniem tego dziennika ofiarą prezydencji stał się niemiecko-francuski motor Unii Europejskiej.

Na linii Paryż - Berlin trzeszczało regularnie. Przykład? Koniec listopada. Angela Merkel przylatuje do Paryża, aby rozmawiać o walce z kryzysem finansowym. Sarkozy wita ją serdecznie. Jak zwykle uśmiech, uścisk i całus. "Moja droga Angelo", "Drogi Nicolasie". Merkel wylatuje do Berlina, a potem trach. - Francja przynajmniej robi coś, by powstrzymać kryzys finansowy, w Niemczech tylko się o tym fantazjuje - mówi Sarkozy dziennikarzom. - Francuskie pomysły na walkę z kryzysem są nieodpowiedzialne - odpowiada ktoś z otoczenia pani kanclerz. Po czym następuje wymiana ciosów w mediach. "Le Figaro" nazywa Merkel "Madame non" i zarzuca Niemcom egoizm i sknerstwo w obliczu globalnego kryzysu.

Niemiecki "FAZ" odgryza się, tytułując Sarkozy’ego samcem alfa, który śni o koronacji na króla Europy.

To już coś więcej niż medialna histeria. Nawet eksperci zgadzają się, że stosunki między Francją i Niemcami dawno nie były tak napięte.

"I nie chodzi o to, że ona jest skromną chemiczką z NRD, a on paryskim bon vivantem. Problem polega na tym, że Niemcy i Francja, dwa wielkie kraje w środku Europy, które w sumie tworzą 33 proc. unijnej populacji i 48 proc. PKB strefy euro, nie mają sobie wiele do zaoferowania i coraz częściej widzą w sobie tylko rywali" - uważa Henri Menudier, francuski znawca Niemiec z uniwersytetu Paris III.

Reklama

Jego zdaniem przez cały okres powojenny oba kraje rezygnowały z rywalizacji, bo przyświecał im wspólny cel. Charles de Gaulle i Konrad Adenauer służyli idei historycznego pojednania po traumie dwóch wojen światowych. Helmut Schmidt i Valery Giscard d’Estaing budowali zręby europejskiej integracji gospodarczej.

Francois Mitterand i Helmut Kohl byli akuszerami Unii Europejskiej. Nawet Jacques Chirac i Gerhard Schroeder, którzy początkowo działali sobie mocno na nerwy, znaleźli swoją idee fixe w postaci konstytucji europejskiej, a ich sojusz zacieśnił się, gdy mieli wrażenie, że przeciwstawiając się wojnie w Iraku, tworzą wspólną europejską tożsamość. Natomiast Merkel i Sarkozy wciąż takiej platformy nie mają.

Francuzom najbardziej przeszkadza w Niemcach ich szybka emancypacja. "Dotąd było tak, że niemiecki rząd, czując brzemię II wojny światowej, zawsze ustępował i dawał Francuzom to, co chcieli. Paryż przywykł, że ma we wszystkim ostatnie słowo" - mówi nam Gunther Hellman z Uniwersytetu we Frankfurcie.

Ale od kilku lat Niemcy coraz częściej mówią Paryżowi "nie": żądają większego wpływu na decyzje UE, wskazując, że są najludniejszym krajem UE i największym płatnikiem. Francuzów irytuje, gdy Merkel powtarza ten argument, rozmywając ich kosztowne propozycje walki z kryzysem za pomocą miliardowych pakietów ratunkowych. "Pani kanclerz stała się kimś w rodzaju Margaret Thatcher, coraz częściej podczas szczytów mówi: I want my money back" - pisał francuski tygodnik "L’Express".

Niemcy z kolei nie mogą darować Sarkozy’emu, że odebrał Merkel pozycję unijnego lidera i jeszcze… się tym chełpi. Berlińskie elity są też przekonane, że Francuzi są nieodpowiedzialni i w imię szybkich rozwiązań narażają Europę na długofalowe szkody. Szczególnie nie spodobał im się zgłoszony bez konsultacji pomysł "europejskiego rządu ekonomicznego", z czym Sarkozy wyskoczył w listopadzie.

"Gdyby to zrobił niemiecki kanclerz, od razu podniósłby się krzyk, że nie liczy się z interesami małych krajów i chce zbudować dyrektoriat" - mówi nam anonimowo dyplomata z niemieckiego MSZ.

Wzajemne pretensje wybuchły 7 grudnia, co spowodowało, że Unia zatrzęsła się w posadach. Tego dnia w Londynie u Gordona Browna gościli Sarkozy i szef Komisji Europejskiej Jose Barroso. Merkel nie zaproszono. Londyn i Paryż ustaliły, że chcą walczyć z kryzysem ofensywnie: za pomocą miliardowych pakietów nakręcania koniunktury i obniżania podatków. Nawet kosztem zaciągania długów i rozregulowania trzymającego w ryzach wspólną walutę paktu stabilności. Merkel musiała przełknąć gorzką pigułkę i zgodzić się na pakiet a la Sarkozy. Kilka dni później francuski prezydent dał jej jeszcze prztyczek w nos, ogłaszając, że klepnięty na ostatnim szczycie UE w Brukseli pakiet klimatyczny to jego wyłączny sukces.

Na razie tę niemal otwartą konfrontację przerywa przejęcie unijnej prezydencji przez Czechy. Wątpliwe jednak, czy Europa wróci do stanu sprzed francuskiej prezydencji. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy Sarkozy tak bardzo rozbudował swoje wpływy, że trudno sobie wyobrazić, by kolejni liderzy dużych krajów UE nie próbowali pójść w jego ślady. I to nawet jeśli w życie wejdzie traktat lizboński powołujący stałego przewodniczącego UE. Może on się okazać bezradny w starciu z postacią formatu Sarko.

Spore przesunięcia nastąpiły też w europejskim układzie sił. Sarko ugrał wiele swoich interesów i zepchnął Niemców do ofensywy, ale jego ultymatywny styl przestraszył mniejsze kraje, które gromadzą się wokół osłabionego i jakby przez to mniej strasznego Berlina. Nawet polski premier Donald Tusk coraz lepiej rozumie się z niemiecką kanclerz, czego dowodem była grudniowa wizyta Angeli Merkel w Warszawie: najcieplejsze od lat spotkanie na linii Warszawa - Berlin. Pewne jest, że dalsze odsłony tych dyplomatycznych szachów gry obserwować będziemy w roku 2009.