"Mogę ci opowiedzieć o tym, co się tutaj dzieje. Zaraz... Słyszysz. Atakują. Nie mogę teraz rozmawiać... Zadzwoń później." Naszą rozmowę przerywa seria z karabinów maszynowych i głośne wybuchy. Pół godziny później próbujemy ponownie. Chcemy się dowiedzieć, jak wygląda przeciętny dzień Alberto. Jego telefon milczy.

Reklama

"Siedzę cały czas w domu i boję się, że na głowę spadnie mi izraelska bomba. Wychodzić można tylko między pierwszą a czwartą. Właśnie wtedy nie ma bombardowań. Mieszkam tu z rodziną. Gdy ktoś idzie na miasto, nawet w godzinach zawieszenia broni, boję się, że już nie wróci" - opowiada nam lekarz z Gazy Ejad El-Sarradż. "Sklepy są otwarte tylko trzy godziny. Wtedy kłębią się w nich tłumy. Mimo że na półkach nie ma prawie nic. Z magazynów dowożą resztki dostaw. Jedzenie można jeszcze dostać innym sposobem: w punktach dystrybucji ONZ. Trzeci sposób to ucieczka z miasta. Zapakować samochód i jechać jak najdalej stąd" - dodaje. Dla Ejada brak żywności to jednak najmniejszy problem. Nie ukrywa, że już dawno przestał radzić sobie ze strachem. "Jedyne uczucie, jakie widać teraz na twarzach ludzi w mieście, to strach. Każdy gdzieś biegnie. Chce jak najszybciej pozałatwiać swoje sprawy. Potem wraca do domu i nadal boi się, czy nie spadnie mu na łeb bomba. Tego już się nie da wytrzymać" - mówi.

Izrael nie zamierza jednak uwzględniać takich opinii. Od blisko dwóch tygodni prowadzi zakrojoną na szeroką skalę operację, której celem ma być osłabienie rządzącego Strefą Gazy Hamsu. Jerozolima przedstawia swoje racje: "Nie będziemy siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak hamasowskie rakiety spadają na nasze miasta, w końcu musieliśmy zacząć działać". To ważny argument. Jednak nie dla mieszkańców Gazy. I coraz częściej nie dla świata. Wczoraj Rada Bezpieczeństwa ONZ wezwała do natychmiastowego zawieszenia broni i wycofania izraelskich wojsk ze Strefy. Nawet Amerykanie - tradycyjny sojusznik Żydów na Bliskim Wschodzie - nie zawetowali rezolucji, a jedynie wstrzymali się od głosu. Bo jak uzasadnić operację wojskową, w której ponad jedna czwarta ofiar to cywile? Jak uzasadnić przypadki takie jak ostrzelanie domu na przedmieściach Gaza City, do którego wcześniej izraelskie wojska spędziły setkę osób, w tym dzieci? Ta jednorazowa akcja pochłonęła trzydzieści ofiar. Najpierw pojawiły się informacje, że setka osób to bojownicy Hamsu, bo przecież ostrzału dokonano na przedmieściach miasta Gaza - w Zeitun, mateczniku radykałów. Później sam Izrael zaczął przyznawać, że wydarzenie wymaga śledztwa. W tym samym Zeitun ratownicy Czerwonego Krzyża w jednym z domów znaleźli czwórkę dzieci, które siedziały przy ciałach swoich zabitych matek. Były zbyt słabe i wygłodzone, by stać o własnych siłach na nogach. Lada dzień wiadomości o takich wydarzeniach może być więcej.

Miasto chce odwetu

"Mieszkam w centrum Gaza City, około dziesięciu kilometrów od miejsca, w którym znajdują się wojska izraelskie. Mój dom jest położony między Uniwersytetem Al-Saraia i budynkami bojowników. Jesteśmy bez prądu i wody. Próbowałem dodzwonić się do przyjaciół, ale sygnał w telefonie komórkowym był bardzo kiepski" - mówił BBC Muhammad Abuszaban. "Bomby lecą na sklepy, na meczety, wszędzie. Ostatnia noc była straszna. Z całą rodziną spędziłem ją w rogu jednego z pokoi naszego mieszkania. Wybite są szyby. Moje dzieci ciągle płaczą" - komentował Amjad Szawa. Takich jak Alberto, Ejad, Muhammad i Amjad w tej chwili w Gazie są tysiące. Od początku izraelskiej operacji Strefa jest praktycznie odcięta od świata, a rytm dnia wyznaczają izraelskie naloty i śledzenie w radio informacji o tym, w którym miejscu znajdują się akurat żołnierze sił lądowych. Cała Gaza jest jednym wielkim obozem dla uchodźców. Rząd w Jerozolimie nie zamierza na razie wpuszczać do Strefy zagranicznych dziennikarzy. Obrazki z Gazy to gwarancja przegranej w wojnie propagandowej. Właśnie dlatego prawie większość wiadomości z oblężonych terenów pochodzi z relacji telefonicznych. O tym, co się dzieje, opowiadają lekarze, pracownicy organizacji pomocowych, lokalni dziennikarze i zwykli mieszkańcy. Wiele z nich jest przesadzonych. Palestyńczycy jak wszyscy mieszkańcy Bliskiego Wschodu chętnie koloryzują swoje opowieści. Nie ma jednak wyboru. Na razie to jedyne źródło informacji o życiu w oblężonej Strefie.

Gaza - miasto stracone

Gdyby nie konflikt izraelsko-palestyński, miasto Gaza z powodzeniem mogłoby konkurować o miano jednego z najlepszych kurortów śródziemnomorskich. Łagodny klimat, orzeźwiająca bryza wiejąca od morza, palmy i piaszczysta plaża są tym, na czym blisko półmilionowe miasto mogłoby zarabiać krocie. Od lat jednak zamiast tego Gaza jest bliskowschodnią pipidówką, do której niewielu chce zaglądać. Tak jak libański Bejrut płaci cenę za szyicki Hezbollah, tak Gaza City płaci za sunnicki Hamas. Teraz zresztą w Gazie jest jeszcze gorzej. Trwa wojna, a oprócz bomb zaczęło brakować wszystkiego: wody, prądu, jedzenia.

Reklama

O tym, jak fatalne nastroje panują w bombardowanej Gazie, opowiada w rozmowie z nami mieszkająca tam Polka. Ewa Jasiewicz, która pracuje dla organizacji Free Gaza, mówi o nadciągającej nad Strefę katastrofie humanitarnej. Jest przekonana, że Nakba - jak nazywają ją Palestyńczycy - to tylko kwestia dni. "Gaza jest gęsto zaludniona. Nie może być mowy o precyzyjnym namierzaniu celów i omijaniu budynków cywilnych. Jest znacznie więcej ofiar, niż podają media" - mówi Jasiewicz. "Każdy wybuch to mnóstwo betonowych odłamków. Właśnie one ciężko ranią wielu ludzi. Jestem w tej chwili w dzielnicy Rimal, przed chwilą bomby spadły na posterunek policji na rogu. Patrzę przez okno i widzę zwisające resztki okiennic. Wszędzie unosi się dym. Czuć swąd. Jeśli ktoś decyduje się wyjść na miasto, to tylko po to, by jechać do szpitala i sprawdzić, co dzieje się z krewnymi. Dziś jechałam do szpitala z taksówkarzem, który opowiadał, że w nalotach zginęło trzech członków jego rodziny: ojciec, wujek i kuzyn" - dodaje. Takie obrazki nie są jednak tym, co najgorsze w jej opowieści. Spadające bomby, raniące przypadkowych przechodniów odłamki i chaos to właściwie wojenny standard. Jednak w Gazie wojna napędza jeszcze jedno. Chęć odwetu. Tę bliskowschodnią, trwałą. Zapewniającą organizacjom takim jak Hamas pokolenia bojowników. Wszyscy, którzy opowiadają o tym, co dzieje się w Strefie, swoje relacje kończą jednym: wcześniej czy później Izrael odczuje gniew jej mieszkańców. Ewa Jasiewcz opowiada o kobiecie, która gdy spadły pierwsze bomby, zapewniała, że w odwecie zamierza wysadzić się gdzieś w Izraelu.

Trudno oczekiwać, by inny stosunek do Izraela miał mieszkający w Gaza City Fares Akram. W tekście dla brytyjskiego dziennika "Independent" pisał o tym, czym dla jego rodziny było wkroczenie wojsk izraelskich. Dom i gospodarstwo jego ojca w położonej niedaleko od miasta Gaza na północnym zachodzie Beit Lahiya właściwie zostały zrównane z ziemią. Samoloty F-16 po prostu oczyszczały grunt dla nadciągających kolumn czołgów Merkava. - Z domu pozostał proszek, ojciec zginął. Mój wujek opowiedział o tym brutalnie szczerze: "z taty została kupa mięsa". Mahmud, nastolatek, który akurat był w domu, również zginął. Siła wybuchu wyrzuciła jego ciało na trzysta metrów. Znaleziono je na pobliskim polu - relacjonował Akram. Dodawał, że nie było nawet czasu na porządne zorganizowanie pogrzebów. Ciała pochowano przy akompaniamencie wystrzałów z karabinów maszynowych izraelskich żołnierzy.

Ranne żywe trupy

Dziś właściwie nie wiadomo, czy w Gazie lepiej zginąć od bomb, czy zostać rannym i tym samym dołączyć do całej rzeszy żywych trupów zalegających w prowizorycznych szpitalach. Opowieści lekarzy z lokalnych szpitali mrożą krew w żyłach. "Wszędzie czuć śmierć" - mówi w rozmowie telefonicznej z DZIENNIKIEM Ejad El-Sarradż. "Brakuje narzędzi chirurgicznych, personel nie nadąża z kolejnymi zabiegami, nie ma wystarczającej liczby leków, szpitale cały czas potrzebują krwi do transfuzji" - dodaje. Ludzie zajmujący się rannymi potracili nadzieję. "Bomby uszkodziły miejski szpital. Nie ma miejsc dla rannych. Większość z nich leży na korytarzach" - mówi Jusef Alhelu, dziennikarz jednej z lokalnych redakcji. Fikr Szalltoot z organizacji Pomoc Medyczna dla Palestyny wyliczył, że przed rozpoczęciem ataku izraelskiego w mieście Gaza było 2050 łóżek szpitalnych. Liczba rannych przekroczyła jednak możliwości szpitali. Jego koledzy w telefonicznych rozmowach z koczującymi na granicy izraelsko-palestyńskiej zagranicznymi reporterami opowiadają, że operacje są przeprowadzane za pomocą niesterylizowanych narzędzi. Zresztą ci, którzy załapią się na taką operację, i tak mogą mówić o szczęściu. Wielu nie doczeka nawet takich "luksusów".

Co prawda w ostatnich dniach sytuacja w Gazie nieznacznie się poprawiła. Izrael daje Palestyńczykom trzy godziny na normalne życie. Po zapewnieniach o jednostronnym zawieszeniu broni na ulice Gaza City zaczęło wracać życie. Chaotyczne, pozbawione normalnego rytmu. Otwarto część sklepów, swoje wózki z grillami na ulice wyciągnęli sprzedawcy szaszłyków z baraniny, biznes robią sprzedawcy wody pitnej. Ludzie próbują normalnie żyć, zarabiać. Zaczęto nawet organizować marsze protestacyjne przeciw Izraelowi. To jednak tylko pozory. Gaza City i reszta Strefy pozostają tykającą bombą.

Władze w Jerozolimie mogą być zadowolone, że w ciągu dwóch tygodni operacji udało się - jak to określił szef agencji bezpieczeństwa wewnętrznego Szin Bet Juwal Diskin - "uderzyć w Hamas jak nigdy dotąd". Mogą być zadowolone, że przez kilka miesięcy na południowy Izrael będzie spadało mniej rakiet Kasim. Jednak nawet sam Izrael przyznaje, że takie stawianie sprawy jest tylko rozwiązaniem tymczasowym. Hamas, podobnie jak libański Hezbollah, w końcu odżyje. Tak jak latem 2006 roku po bombardowaniach Libanu nie udało się rozbić szyickiego państwa w państwie, tak i teraz nie uda się rozbić Hamasu. Nie pomoże blokada Strefy Gazy, nie pomogą naloty, nie pomogą słowa szefa Szin Bet ani operacja lądowa i obleganie w nieskończoność miast Strefy. Z całej tej operacji na długo pozostaną za to makabryczne obrazki. Takie jak te opowiadane przez Alberto, Ejada, Muhammada, Amjada, Faresa i Ewę.