Pożegnanie z Bidenem?

W 25. rocznicę przystąpienia Polski do NATO prezydent Andrzej Duda i premier Donald Tusk zawitają do Białego Domu. Tam 12 marca spotkają się z prezydentem Joe Bidenem. I znakomicie!

Reklama

Bardzo dobry, symboliczny gest, który podkreśla, że w kwestiach najważniejszych dla Polski zachowywana jest nad Wisłą polityczna jedność, a Stany Zjednoczone doceniają swojego sojusznika. Być może najwierniejszego z wiernych.

Niestety nad tym spotkaniem zawiśnie cień pożegnań. Wiele wskazuje na to, że będący już po osiemdziesiątce, coraz częściej zapominający fakty i ludzi przywódca USA (rosnące grono lekarzy wskazuje na objawy starczej demencji) już nie za długo pozostanie obecny w polityce. Nawet gdyby wygrał nadchodzące w listopadzie wybory prezydenckie.

Reklama

Pożegnanie z Bidenem to żegnanie się ze Stanami Zjednoczonymi bliskimi i zrozumiałymi dla Polaków. Krajem mającym twarz Ronalda Reagana, George'a Busha seniora czy Billa Clintona. Polityków zasiadających w Białym Domu, gdy USA znajdowały się u szczytu potęgi i jako jedyne supermocarstwo brały na siebie rolę gwaranta światowych porządków. Starszy od Clintona o cztery lata Biden jest w prostej linii spadkobiercą tamtej epoki i globalnego postrzegania interesów Ameryki. A także traktowania Europy jako jej naturalnego sprzymierzeńca i istotnego obszaru interesów. Z takim modelem widzenia świata przez Waszyngton także może nadchodzić pożegnanie.

Fatalnie dla Polski, że tak znaczące przemiany za Atlantykiem dzieją się akurat w momencie, gdy na Kremlu odzyskano wiarę w zwycięstwo. Śledzący bieg wojny w Ukrainie analitycy są coraz bardziej zgodni, że jest źle, a jeśli zamrożona w Kongresie USA pomoc dla walczącego kraju szybko nie nadejdzie, wówczas będzie gorzej. Lada dzień padnie miasto Awdijiwka w obwodzie donieckim. Potem Rosjanie będą usiłowali przepychać front dalej, odkrawając sobie kolejne kawałki Ukrainy. Bez oglądania się na ponoszone straty w ludziach.

Reklama

Putin poczuł krew

Skoro Putin "poczuł krew", a w jego odczuciu kolektywny Zachód okazuje swe słabości, znikają powody, by odpuścić i szukać pokoju. Trwa wyczerpywanie się ukraińskich zasobów (zwłaszcza ludzkich), umożliwiających skuteczną obronę kraju. Kreml będzie robił wszystko, aby ten proces przyśpieszyć. W tym roku jeszcze nie zapowiada się na to, żeby Rosja wygrała, lecz bez maksymalizacji wsparcia Stanów Zjednoczonych i Europy dla Kijowa zasoby Ukrainy w końcu się wyczerpią. Już teraz najbardziej regularnie powtarzającymi się wiadomościami z frontu są te odnoszące się do braku amunicji dla ukraińskiej artylerii. Kluczowego przecież rodzaju broni w tej wojnie.

Jeśli Ukraina padnie, kogo wówczas może mieć najczęściej na myśli Władimir Putin, dowiedzieliśmy się z wywiadu, udzielonego Tuckerowi Carlsonowi. Dwie rzeczy powodują, że można czuć ciarki chodzące po plecach, gdy się do niego wraca. Pierwsza to odniesienie się przez tyrana w nim do naszego kraju aż 34 razy.

Żadne inne państwo (nawet Ukraina), osoba czy rzecz nie zaprzątały tyle razy uwagi Putina, co Polska. Jednocześnie ujmował to w formę długiej, emocjonalnej tyrady, pełnej odniesień do historii. Pół biedy, że w wielu miejscach Putin kłamał. Gorzej, że w swym zachowaniu i stylu myślenia coraz bardziej przypomina Hitlera.

Przywódca III Rzeszy nie tylko uwielbiał wygłaszać niemal identyczne monologi, odnoszące się do przeszłości, ale też bardzo długo pozostawał zupełnie "nieczytelny" dla polityków z państw demokratycznych. Oni patrzyli na świat przez pryzmat korzyści, strategicznych celów, pragmatycznej obrony interesów narodowych, itp. Hitler, jak na oszalałego mistyka-wizjonera przystało, swe działania warunkował odniesieniami do historycznych konieczności, dziejowych misji, rasowych teorii, imperialnych planów sięgających tysiąc lat do przodu. Mówił szczerze i otwarcie, lecz na Zachodzie mało kto cokolwiek z jego wizji pojmował.

Putin niegdyś bardzo dobrze naśladował w zachowaniu i wypowiadaniu się zachodnich przywódców, ale doszło do zadziwiającej metamorfozy lub zrzucenia maski. Rosyjski przywódca wygląda obecnie na osobę postrzegającą teraźniejszość - tak jak to robił Hitler - przez pryzmat praw historii (wierzy w ich istnienie) oraz narodowych misji. Zaś w Polsce upatruje kluczowego zagrożenia dla imperialności Rosji. Ponieważ podważa panowanie Moskwy nad Ukrainą oraz blokuje jej drogę do centrum Europy.

Chcąc utrzymać kontrolę nad ziemiami ukraińskimi oraz stać się państwem biorącym stały udział w europejskim "koncercie mocarstw", Rosja w XVIII w. musiał zniszczyć Rzeczpospolitą. Inaczej ryzykowała, że nigdy nie osiągnie wspomnianych celów. Oglądający współczesny świat przez pryzmat przeszłości Putin dobrze o tym wie. I jest jeszcze coś. Nagła śmierć Aleksieja Nawalnego w języku zrozumiałym dla Rosjan mówi, że dla tych, co się tyranowi sprzeciwili (osób czy nacji), okazywania wyrozumiałości albo litości już nie będzie. I dlatego ciarki chodzą po plecach.

Powrót Trumpa

Stają się one mocniejsze z powodu kilku innych okoliczności. Pierwsze wyeksponował na początku tygodnia w swym wystąpieniu Donald Trump. Podczas wiecu przekazał wyborcom, co odpowiedział przywódcy "dużego kraju" na pytanie, jak zareagowałyby Stany Zjednoczone, gdyby ów kraj został zaatakowany przez Moskwę. Dla Trumpa rzeczą najważniejszą były i są wydatki ponoszone przez pytającego, w odniesieniu do finansowych zobowiązań podjętych przez członków NATO Powiedziałem: "Nie zapłaciłeś? Jesteś przestępcą” - stwierdził Trump. Nie, nie chroniłbym cię, właściwie zachęcałbym ich (Rosjan – przyp. aut.), żeby robili, co chcą. Musisz zapłacić - grzmiał, a wyborcy urządzili mu owację.

Powrót Trumpa do gry o prezydenturę zaczął w Europie mocniej motywować rządy Francji i Niemiec do większych wydatków na obronność. W końcu okazuje się w tym roku, że zarówno Paryż jak i Berlin potrafią przeznaczyć 2 proc. swego PKB na siły zbrojne. Kiedy Donald Tusk przebywał w Paryżu, prezydent Macron znów powrócił do niespełnionego marzenia Charles'a de Gaulle'a o europejskich siłach zbrojnych i uzyskaniu przez Stary Kontynent militarnej suwerenności. Do tej idei nawiązują coraz częściej politycy i komentatorzy, widząc w niej panaceum na powrót Donalda Trumpa do Białego Domu.

Problem w tym, że podniesienie wydatków nie daje od razu silnej, do tego jeszcze zaprawionej w bojach armii. RFN i Francja sukcesywnie rozbrajały się przez trzy dekady, podobnie zresztą Wielka Brytania. Ich przemysł zbrojeniowy wymaga odbudowy linii produkcyjnych. Odejście od obowiązkowej służby wojskowej sprawiło, że brakuje przeszkolonych rezerw. Owszem: Francja i Wielka Brytania posiadają własny arsenał jądrowy, ale nie podjęto jakichkolwiek ustaleń, jak mógłby zostać użyty w razie zagrożenia ze strony Rosji.

To nadal jedynie mały zarys przeszkód do pokonania. Mówią one, że mglista wizja unijnej armii, zdolnej przejąć rolę zbudowanego wokół Stanów Zjednoczonych NATO, realnych kształtów mogłaby nabrać tak pod koniec obecnej dekady albo nieco później, albo w ogóle. Ponieważ zawsze do przezwyciężenia pozostaje najważniejszy problem - kto w Unii takim siłom zbrojnym mógłby wydawać rozkazy. Komu ponadnarodowa struktura militarna by podlegała i kogo musieliby słuchać generałowie?

Z racji swego położenia geograficznego Francja i Niemcy, gdy bufor w postaci Ukrainy wciąż się broni, a Polska ma dobrze, mogą sobie pozwolić, by kilka najbliższych lat poświecić projektowi wspólnych sił zbrojnych. Gdyby Ukraińcy zostali pobici, III RP tego czasu mieć nie będzie. Zatem jakich planów na przyszłość by nie snuć, przez kilka najbliższych lat jedynym państwem posiadającym wystarczający potencjał militarny, żeby dać Polsce gwarancje bezpieczeństwa i skutecznie zniechęcić agresora, są Stany Zjednoczone (najlepiej wsparte przez resztę NATO). Innej opcji nie ma. Dlatego rzeczą najważniejszą dla polskiej polityki zagranicznej jest zrobić, co możliwe, by niezależnie od tego, kto w styczniu 2025 r. wprowadzi się do Białego Domu, obecne gwarancje zechciał prolongować na całą swą kadencję.

Po uświadomieniu sobie tego, należy dodać coś jeszcze. Polska, ani tym bardziej cała jej klasa polityczna, nie dysponuje żadnym skutecznym narzędziem, pozwalającym wpłynąć na wyborców w USA. Tak aby głosowali na tego kandydata, który z perspektywy Warszawy wydaje się najlepszy. Wpływ ten jest dokładnie zerowy. Zatem chcąc przetrwać, należy dostosować do każdej opcji.

Jak na dziś nie prezentują się one obiecująco. Wedle pogłębionej analizy upublicznionej miesiąc temu przez Gallup Inc. Donald Trump (jeśli względy prawne nie staną temu na przeszkodzie) ma nominację na kandydata Republikanów już w kieszeni. Jednocześnie w kwestii pozytywnego postrzegania przez wyborców wyprzedził Bidena jednym punktem procentowym 42 do 41. Ta kategoria okazuje się ważna, ponieważ ukazuje, że wszystko jest możliwe. Joe Biden nie został jeszcze nominowany przez Partię Demokratyczną, by po raz drugi ubiegać się o prezydenturę. A z racji stanu zdrowia coś, co kilka miesięcy temu wydawało się w stu procentach pewne, już takim nie jest.

Kennedy namiesza w wyborach prezydenckich w USA?

Jednocześnie na szczycie listy sympatii Amerykanów znajduje się pragnący wystartować jako kandydat niezależny Robert F. Kennedy junior. Pozytywnego zdania o nim jest aż 52 proc. wyborców, co ciekawe tych z Partii Demokratycznej, jak i Republikanów. Nadal nie wiadomo, czy Kennedy’emu uda się zarejestrować swój start w wystarczającej liczbie stanów. Gdyby tak się stało, może urwać sporo głosów nominatom obu głównych partii.

Kandydaci niezależni nie wygrywają wyborów prezydenckich w USA, ale w 1992 r. miliarder Ross Perot zdobył 18,2 proc. głosów - głównie Republikanów. Odbierając je urzędującemu prezydentowi George'owi Bushowi seniorowi. Dzięki temu zwyciężył, skazywany wcześniej na porażkę, Bill Clinton. Ten scenariusz może się powtórzyć, tylko wciąż trudno orzec, komu syn zamordowanego w czerwcu 1968 r. legendarnego senatora Roberta F. Kennedy’ego zabierze więcej głosów. Wszystko dlatego, że jego osobowość i poglądy są pomieszaniem z poplątaniem w Polsce trudnym do pojęcia. Z jednej strony jest on zaciekłym wrogiem wielkich koncernów i wpływowych miliarderów z Billem Gatesem na czele. Dał się poznać jako zaangażowany obrońca środowiska naturalnego oraz zwolennik OZE. Jednocześnie pozostaje wielkim miłośnikiem wszelkich teorii spiskowych, a podczas pandemii stał się zaangażowanym antyszczepionkowcem. Co było jedną z przyczyn jego ostatecznego skłócenia się z macierzystą Partią Demokratyczną.

Generalnie udaje mu się płynnie łączyć ze sobą poglądy skrajnej lewicy oraz skrajnej prawicy, być w tym wiarygodnym i zyskiwać sympatię biedniejszych Amerykanów z obu obozów.

Poza tym mimo siedemdziesiątki na karku utrzymuje znakomitą formę fizyczną. Chwaląc się na filmikach zamieszczanych na YouTube swą imponującą muskulaturą oraz sprawnością. Wyciskając sztangę lub robiąc pompki w stylu, o jakim Trump, a tym bardziej Biden, mogą już tylko pomarzyć. A skoro większość Amerykanów przyznaje w sondażach, że obaj główni kandydaci są ich zdaniem zbyt starzy, pompki Kennedy’ego mają znaczenie.

"Pomimo swojego demokratycznego nazwiska i wieloletniej przynależności partyjnej jest pozytywnie postrzegany przez większość Republikanów" - pisze o Kennedym juniorze w swej analizie Instytut Gallupa.

Kto zatem wprowadzi się w przyszłym roku do Białego Domu, może okazać się wielką niespodzianką. Ale niezależnie, czy będzie to Biden, Trump, jakiś młodszy nominat Partii Demokratycznej, czy miłośnik spisków oraz przyrody Robert F. Kennedy, Polska musi pozostać dla Stanów Zjednoczonych istotnym sojusznikiem, którego warto bronić.

Andrzej Krajewski