USA miały dać zielone światło Izraelowi?

Według niepotwierdzonych informacji arabskich mediów USA miały zgodzić się na izraelską operację w Rafah w Strefie Gazy, gdzie według Tel Awiwu mają przebywać liczne siły palestyńskiej organizacji terrorystycznej Hamas, odpowiedzialnej za zbrodniczy atak z 7 października ubiegłego roku. By tak się stało, premier Izraela Benjamin Netanjahu, miał spełnić jeden warunek - nie atakować Iranu w odwecie za zeszłotygodniowy nalot dronami i ostrzał rakietowy Izraela.

Doniesienia arabskich mediów były o tyle ciekawe, że świat zachodni od dawna z niepokojem patrzy na Rafah. W palestyńskim mieście i jego okolicach przebywać ma ponad milion mieszkańców. Stąd w przypadku izraelskiej ofensywy na tym terenie mogłoby dojść do znacznego zwiększenia liczby ofiar konfliktu. I jest jasne, że najbardziej ucierpiałaby ludność cywilna.

Reklama

Tymczasem w piątek nad ranem na terenie Iranu - w mieście Isfahan - doszło do kilku wybuchów. Był to najpewniej atak odwetowy ze strony Izraela, który jednakowoż nie wyrządził znaczących szkód.

Reklama

Zdaniem licznych ekspertów można się spodziewać, że Izrael nie zrezygnuje z planów operacji militarnej w Rafah.

Wojna na Bliskim Wschodzie? Politolog: Gra pozorów

Pytany o rozwój sytuacji na Bliskim Wschodzie po ataku Izraela na Iran politolog z Uniwersytetu Wrocławskiego, dr Karol Szulc, ocenia, że "jest to do pewnego stopnia gra pozorów". Przy czym zastrzega, że należy z dużym dystansem podchodzić do niepotwierdzonych informacji arabskich mediów o rzekomym porozumieniu Waszyngtonu i Tel Awiwu w kwestii operacji militarnej w Rafah.

Jedno wydaje się pewne: obie strony - obecny rząd w Izraelu o zapędach autorytarnych i faktycznie autorytarny reżim w Iranie - wykorzystują ten konflikt, żeby rozgrywać strachem swoje społeczeństwa - ocenia dr Szulc. Wszyscy spodziewali się, że gdy jedna strona zaatakuje, to druga odpowie. I ta wymiana może trwać jeszcze przez jakiś czas. Jak dotąd jednak obie strony zachowują względny umiar, by nie doszło do ataków o takiej skali, które doprowadzą do pełnoskalowej wojny - dodaje. Teraz to są zaczepki i one mogą trwać bardzo długo - zaznacza.

Politolog zwraca uwagę na kontekst międzynarodowy konfliktu i uwikłanie polityki amerykańskiej w sytuację na Bliskim Wschodzie.

Każdy z aktorów tej układanki, Izrael, Iran i USA, jest zakładnikiem sytuacji wewnętrznej w swoim kraju i jednocześnie ten konflikt wykorzystuje. W Iranie nastroje społeczne się gotują, ale zagrożenie ze strony państwa żydowskiego jest dla Teheranu korzystne - podkreśla dr Szulc. Tego typu zagrożenie można bowiem wykorzystać do scalenia społeczeństwa - dodaje.

Z kolei Netanjahu ucieka do przodu. I społeczeństwo, i partie polityczne w Izraelu chciałyby, żeby Netanjahu odszedł, ale, jak mówi politolog, "na stole pojawia się wciąż ten sam argument - pogadamy po wojnie". A USA? Widać, że prezydent Joe Biden jest dziś w bardzo trudnej sytuacji. Biden pilnuje tego, by konflikt się nie rozlał, by nie doszło do niekontrolowanej eskalacji. Demokraci i większość amerykańskich Żydów, popierających Partię Demokratyczną, są niezadowoleni, bo nie udało się wymusić na Izraelu zaprzestanie agresywnej polityki w Gazie i ustąpienie Netanjahu. Republikanie są zaś poirytowani, bo ich zdaniem Izrael ma prawo robić, co tylko zechce - wyjaśnia. A Biden musi między tymi obozami lawirować.

Nikt nie jest do końca zadowolony z sytuacji na Bliskim Wschodzie - giną ludzie, spadają rakiety. Ale jakiś rodzaj status quo udaje się utrzymać. I, choć zabrzmi to cynicznie, o to tak naprawdę chodzi - podsumowuje dr Karol Szulc.

Tomasz Mincer