15 października do akcji włączyły się chyba wszystkie służby ratunkowe. Kilkudziesięciu funkcjonariuszy rzuca się w pogoń za osobliwym obiektem. Po niespełna trzech godzinach balon ląduje jakieś 20 km na północ od lotniska w Denver. Pusty. Reporterzy przewidują najgorsze. "Widzieliśmy, jak coś wypadło. To na pewno dziecko" - mówią świadkowie.
Teraz na plan wkraczają rodzice - Richard i Mayumi Heene. Ich publiczna rozpacz ma się stać udziałem całej Ameryki. Ale wkrótce okazuje się, że sześcioletni Falcon cały ten czas spędził ukryty w garażu. Wszystko gra. Jeszcze jedno, w ramach tego happy endu rodzina Heene zyskała swoje warholowskie 15 minut sławy. Ale media potraktowały je wyjątkowo surowo.
"Pomysł był na pozór znakomity. Przygoda plus dziecko o egzotycznym imieniu, plus naukowy eksperyment równa się hit. Korzyści marketingowe same mnożą się w głowie. Ale wykonanie? Najpośledniejsza amatorszczyzna. Nic dziwnego, że państwu Heene nie udało się wcześniej zdobyć sławy" - pisał John Doyle, dziennikarz "Globe and Mail". "Helikoptery Gwardii Narodowej poszły w ruch. Nie dość, że to kosztuje tysiące dolarów, to jeszcze naraża życie innych będących akurat w potrzebie. Incydent z balonem był najobrzydliwszym podejściem do zdobycia sławy z możliwych" - grzmiał "New York Daily News".
Telewizja przed policją
Wieczorem tego samego dnia Amerykę czeka epilog całego zamieszania. Szczęśliwi rodzice występują wraz z małym Falconem w programie "Larry King Live”. Prowadzący audycję Wolf Blitzer pyta chłopca, dlaczego tak długo się ukrywał. Richard i Mayumi ponawiają pytanie. Zawstydzony maluch zwraca się po chwili do nich: "Przecież to wy mi kazaliście się schować, bo chcieliście, żeby był show”.
...czytaj dalej
I tak z CNN widzowie dowiedzieli się, że historia z balonem to przekręt, na który nabrali się dziennikarze, służby ratownicze i pół USA, a może i świata. Trzy dni później Jim Alderden, szeryf hrabstwa Larimer, gdzie miał miejsce incydent, potwierdził, że doszło do przestępstwa, a państwo Heene będą najprawdopodobniej postawieni w stan oskarżenia.
Na razie nie postawiono im zarzutów, ale najpewniej odpowiedzą za zgłoszenie fałszywego alarmu i sprowokowanie kosztownej akcji ratunkowej. Szybko zresztą okazało się, że rodzice z informacją o zaginięciu najpierw zadzwonili do jednej ze stacji telewizyjnych, a później dopiero na policję. W sprawę zaangażowała się też Federalna Agencja Lotnictwa, która uruchomiła swoje oddziały w kilku stanach. W poniedziałek adwokat państwa Heene ogłosił, że małżonkowie oddadzą się w ręce policji, o ile tylko zajdzie taka potrzeba.
Tymczasem na jaw zaczęły wychodzić kolejne fakty. Richard i Mayumi są niespełnionymi aktorami, poznali się w szkole teatralnej w Los Angeles. Niemal od zawsze marzyli o sławie. Pan Heene próbował szczęścia jako komik w podrzędnych kabaretach, ale bez większego rozgłosu. Został złotą rączką, robi niewielkie naprawy. Jest też domorosłym naukowcem i eksperymentatorem. I jak w filmie "Twister” Richard namiętnie goni wiatr, czyli ściga się z tornadami, żeby zbadać ich naturę. W czasie huraganu "Wilma”, który nawiedził wybrzeże Luizjany wkrótce po "Katrinie”, próbował przelecieć samolotem przez strumień wiatru. Często na ekspedycje w poszukiwaniu UFO zabiera swoje dzieci, w tym sześcioletniego Falcona. Jak ustaliła policja, nieraz ryzykował przy tym ich życie.
...czytaj dalej
Członkowie rodziny Heene dwa razy wystąpili w niszowym reality show "Wife Swamp” (Zamiana żon), ale i to nie przybliżyło ich do upragnionej sławy. A próbowali jeszcze wiele razy. Od lat przekonują kolejne stacje kablowe do wyprodukowania ich autorskiego reality show - "The Science Detectives” (Detektywi nauki). Bez skutku.
Niedoszli celebryci
To nie Richard Heene pobił jednak rekordy nieodpowiedzialności i głupoty, by dostać się do telewizji i trafić na czołówki gazet. Przed igrzyskami olimpijskimi w Lillehammer w 1994 r.łyżwiarka Tonya Harding próbowała pozbyć się swojej największej konkurentki Nancy Kerrigan. Mąż Harding napadł na tę drugą, rozbijając jej młotkiem kolano. Tonya zyskała sławę, ale krótkotrwałą i osobliwą. Szybko wyszło na jaw, że to ona stoi za napadem. Co więcej, Kerrigan wyzdrowiała i zdobyła na olimpiadzie srebrny medal, a jej nikczemna konkurentka uplasowała się na odległym 9. miejscu. Potem Harding próbowała jeszcze błyszczeć, nagrywając sekstaśmę...
Innym razem Lauren Cleri, bohaterka jednego z reality show w telewizji Fox, wyznała, że wielokrotnie zdradzała męża i że chce żyć ze swoim byłym chłopakiem. Dlaczego zdobyła się na taką szczerość? Chciała wypaść lepiej niż inni uczestnicy, zdobyć główną nagrodę, no i oczywiście miejsce w panteonie celebrytów. Skutek? Uciekli od niej i mąż, i kochanek, ona sama szybko z programu odpadła, a wkrótce stała się pośmiewiskiem całej Ameryki. Nie mogła znieść stresu związanego z upokorzeniem, zmieniła nazwisko i zapadła się jak kamień w wodę.
...czytaj dalej
Ale chyba największym frajerem w historii desperackiego zdobywania sławy był niejaki John Hinckley jr. W 1981 r. ten 26-letni bezrobotny postanowił zrobić wszystko (jak się okazało, dosłownie wszystko), żeby zdobyć miłość młodziutkiej Jodie Foster, w której zakochał się po obejrzeniu filmu "Taksówkarz”. Wysyłał listy, próbował ją śledzić, nic jednak nie odnosiło skutku. Dlatego postanowił pójść na całość. 30 marca owego roku strzelił do prezydenta Ronalda Reagana. Liczył, że w ten sposób zdobędzie sławę, a jako celebrytę na pewno pokocha go panna Foster. Jej to jednak nie przekonało, a zamach na głowę państwa został potraktowany jako poważne przestepstwo. Johna Hinckley’a jr. uznano za niepoczytalnego i zamknięto na resztę życia w szpitalu psychiatrycznym. Dopiero od niedawna wolno mu wychodzić pod opieką rodziny na kilkudniowe przepustki.
Tymczasem dopiero po paru dniach od afery z balonem świat amerykańskich mediów zaczął zadawać sobie pytanie - które zresztą wraca przy każdej ze wspomnianych afer: jak wszyscy dali się nabrać na tak grubymi nićmi szyty przekręt. "Jak to się stało, że nikt nie zadał sobie pytania, czy tak mały balon byłby w stanie unieść 25-kilogramowego człowieka. Zamiast zapytać specjalistów, reporterzy rzucili się do opowiadania o historii jak z "Czarnoksiężnika z krainy Oz”.
To dowodzi, w jak poważnym kryzysie są nasze media" - tłumaczy nam Andrea Lee Press, medioznawca z Uniwersytetu Wirginii. Podobny pogląd ma Kenny Irby z niezależnej szkoły dziennikarstwa Poynter Institute. - Przecież wiele rzeczy wskazywało na to, że coś jest nie tak. Dziennikarze zaniedbali swoje podstawowe obowiązki w pogoni za sensacją. Nie mogę uwierzyć, że nikomu nie zapaliło się żółte światełko ostrzegawcze - stwierdza.