Śmierć Simony Lodi była szybka i bezbolesna. Ostatnimi jej słowami, zanim jednym kliknięciem myszki popełniła samobójstwo, było: "Odwalcie się!". Dziś tłumaczy (bo na szczęście nadal żyje w realu), że to było skierowane nie tyle do jej kilkuset przyjaciół z Facebooka, ile do tego całego e-życia. "To był krzyk do znajomych: obudźcie się, życie w sieci nie jest za darmo. Poświęcając mu tyle czasu, tracicie rzeczywiste życie" - opowiada nam Włoszka. Na ostateczny krok, czyli skasowanie swojego konta na Facebooku, zdecydowała się 5 listopada 2009 roku. Tę datę zapamięta wielu internautów, bo wtedy po raz pierwszy zrobiło się głośno o sieciowych samobójstwach. Stało się tak dzięki wirtualnym przyjaciołom Simony. Jeden drugiemu - jak to bywa w sieci - przekazywali informację o jej śmierci i wkrótce w ślady Lodi poszło co najmniej kilkaset osób z całego świata.

Reklama

"Zabij się i odpocznij w swoim prawdziwym życiu!", "Patrz, jak twoje życie 2.0 uchodzi z ciebie!", "Odłącz się i zostaw za sobą swoje ID" - w sieci z dnia na dzień rośnie w siłę ruch nawołujący do popełnienia samobójstwa na portalach społecznościowych: masowego odprzyjaźnienia się na Facebooku, skasowania swojego konta na Naszej-Klasie, skasowania własnej przestrzeni na MySpace, odcięcia gałęzi w drzewie Twittera czy usunięcia fotek z Fotki.pl. Nie w smak to jednak właścicielom tych serwisów, którzy boją się utraty rzędu wirtualnych dusz i zysków, jakie z nich czerpią.



KONIEC ŻYCIA 2.0

Marsz serwisów społecznościowych wydawał się jeszcze niedawno nie do zatrzymania. Twitter w dwa lata urósł do 60 mln ćwierkających ptaszków, na MySpace swoją przestrzeń ma blisko ćwierć miliarda osób, nawet swojska Nasza-Klasa w ledwie kilkanaście miesięcy dorobiła się blisko 13 mln użytkowników. Wszystkich jednak przebił nazywany piątym najbardziej ludnym państwem świata Facebook z 350 mln kont. Ostatnio jednak pojawiły się oznaki zmiany trendu.

Reklama



Choć nadal dzień w dzień swoje wirtualne życie zaczynają tysiące internautów, to coraz więcej osób decyduje się je zdecydowanym ruchem zakończyć. "Można oczywiście nie logować się tak często jak dotychczas, nie łączyć się z portalem za pomocą telefonu komórkowego, wyznaczyć sobie maksimum czasu spędzanego w życiu 2.0. Ale w sytuacji gdy zaczyna ono przytłaczać, gdy ma się poczucie, że straciło się nad nim kontrolę, nagłe skasowanie konta, zwane przez internautów samobójstwem, jest przez wiele osób uważane za wyjście najskuteczniejsze" - tłumaczy psycholog internetu dr Michał Parzuchowski. - "Okazuje się, że dla wielu osób z takim samobójstwem łączą się podobne przeżycia jak z samobójstwem tradycyjnym. E-przyjaciele są zaszokowani, zadają sobie pytanie "dlaczego?". Mogą się nawet czuć winni. To pokazuje, jak bardzo e-życie jest bliskie temu w realu" - dodaje Parzuchowski.

Potwierdza to Simona Lodi. "Na początku było mi ciężko. Miałam poczucie głębokiej straty, jakby zabrakło mi ręki. Wkrótce jednak moja psychika zaczęła wracać do normy i jak się okazało, mam jeszcze więcej przyjaciół niż wcześniej. Bo ci znani tylko z sieci zaczęli się ze mną spotykać w normalnym świecie" - opowiada Włoszka.

Reklama

Liczba wirtualnych przyjaciół przerosła nawet guru nowych technologii Billa Gatesa, który po tym jak w lipcu ubiegłego roku zgłosiło się do niego na Facebooku 10 tys. osób, nagle skasował swój profil. "Było z tym po prostu za dużo kłopotu, więc zrezygnowałem" - tłumaczył Gates.

Jednak popełnić e-samobójstwo nie jest tak łatwo. Wie o tym każdy, kto szukał opcji skasowania konta na Naszej-Klasie czy Facebooku. Na tym pierwszym serwisie trzeba się nieźle nagrzebać, zanim uda się znaleźć odpowiednią zakładkę. Na drugim okazuje się, że łatwiej jest konto zdezaktywować, niż usunąć. Oznacza to, że choć profil użytkownika i wszystkie związane z nim informacje stają się niedostępne dla innych użytkowników, a sam użytkownik przestaje istnieć w serwisie, to i tak informacje o profilu wraz z listami znajomych, zdjęciami zostaną zachowane i wystarczy raz się zalogować, by konto zostało reaktywowane.



Po dogłębnym pogrzebaniu można znaleźć opcję skasowania konta, ale by to zadziałało, trzeba do adminów serwisu wysłać prośbę, która zostanie spełniona w ciągu kilku godzin.

Skomplikowane? A jakże. I tu pojawia się odpowiedź rynku na nową potrzebę internautów. Niemalże równocześnie w sieci pojawiły się dwie witryny stworzone specjalnie po to, by pomóc: sprawie i z godnością zabić się. Włoska Seppukoo.com i amerykańska SuicideMachine.org niczym szwajcarscy lekarze z kliniki wsławionej pomocą w eutanazji prowadzą za rękę i - jak zapewniają - znacznie przyspieszają śmierć i czynią ją znośniejszą. Jak wyliczyła SuicideMachine, zamiast 9 godzin 32 minut, które średnio zajmuje samobójstwo, posiadaczowi tysiąca przyjaciół dostaje się śmierć już w 52 minuty i co najważniejsze, serwis pomaga "na razie za darmo". Wśród samobójców są Fresco Gamba, który stracił 999 przyjaciół, czy Diólia Graziano, która zrezygnowała z 861 znajomych. Jej ostatnie słowo brzmiało: "hashdbfcerhv".

Za darmo pomaga też Seppukoo.com, które swoim wyglądem uderzająco przypomina Facebook - z tą różnicą, że Seppukoo jest czerwone i szare, a Facebook niebieski i biały. Aby wykonać ostatni krok, wystarczy podać te same informacje co przy logowaniu do portalu: adres e-mail i hasło. Potem wybiera się jeden z sześciu wzorów pamiątkowej tablicy i redaguje swoje ostatnie słowa. Po naciśnięciu przycisku Enter następuje koniec: profil zostaje skasowany.

Seppukoo oferuje jednak coś więcej niż tylko nagrobek. W wirtualnych zaświatach mogą nas odwiedzać znajomi i wpisywać się na naszej stronie pamiątkowej. Za namówienie kolejnych osób do popełnienia seppuku dostajemy punkty. Na stronie znajduje się ranking najbardziej skutecznych użytkowników.

Pierwsze miejsce z 4914 punktami, które oznaczają samobójstwo co najmniej 150 byłych e-przyjaciół, ma właśnie Simona.



Twórcy Seppukoo zapewniają, że za ich pomysłem stoi głównie artystyczny zamysł. Stronę wymyśliła włoska "fikcyjna grupa artystyczna" Les Liens Invisibles (po francusku "Niewidzialne linki"). Poproszony o wywiad dyrektor artystyczny grupy Guy McMusker odpowiedział w e-mailu, że Les Liens Invisibles nie mogą rozmawiać przez telefon "ze względu na swą niewidzialną naturę". Zgodził się jednak odpowiedzieć na pytania wysłane e-mailem. "Jesteśmy grupą artystów, która z początku chciała tylko stworzyć zabawkę. Coś, co by ludzi bawiło. Szybko jednak okazało się, że tysiące osób potraktowało Seppukoo poważnie i naprawdę byliśmy im w stanie pomóc" - napisał McMusker.

Poważnie działalność obu serwisów potraktował także Facebook i kilkanaście dni temu zablokował obu stronom dostęp do siebie. Zagroził procesami za złamanie regulaminu serwisu przez nieautoryzowane korzystanie ze szczegółów kont użytkowników.



Miliony strat

Zanim zadziałał Facebook, Seppukoo pomógł blisko 30 tys. internautów, a SuicideMachine skróciła męki 463 osobom, które zabijając swoje wirtualne odpowiedniki, pozbyły się 31 tys. przyjaciół. Teraz SuicideMachine pomaga głównie fanom Twittera – dzięki niemu usunęło siebie i swoje 300 tys. wpisów ponad 800 osób.

O co tak naprawdę chodzi szefom Facebooka? Oczywiście o pieniądze. Każdy użytkownik portalu to dodatkowy zysk. Każdy skasowany profil to strata, i to, jak się okazuje, całkiem pokaźna.



Według specjalistycznego blogu TechCrunch, który kilka miesięcy temu szacował wartość kont na społecznościówkach, jeden użytkownik Naszej-Klasy jest wart 15 dolarów, Twittera - 20 dolarów, a Facebooka już 132 dolary. Nic więc dziwnego, że utrata ponad 30 tys. kont wartych co najmniej 4 mln dolarów tak rozzłościła szefów Facebooka, że grożą teraz małym portalom procesami.

"Nikomu nie bronimy skasować konta - zapewnia jednak wiceprezes Facebooka Blake Chandlee. - A te portale to po prostu zagrożenie dla prywatności naszych użytkowników" -dodaje.

Eksperci są jednak pewni: chodzi nie o prywatność, ale o zyski z reklam, jakie tracić mogą społecznościówki. I dlatego Bill Gates kilka dni temu zdecydował się jednak wrócić na Facebooka i Twittera. Tyle że zamiast swojego prywatnego konta założył profesjonalne strony fanowskie i od razu pobił rekordy popularności. Na Facebooku w kilka godzin zdobył 50 tys. fanów, na Twitterze było tylu chętnych, by go obserwować, że serwis się zawiesił.

Niewątpliwie cyfrowe zmartwychwstanie Gatesa opłaci się nie tylko jemu, lecz także serwisom, na których ma konta.