Anna Monkos: Razem z mężem adoptowała pani dwójkę dzieci. Jak długo trwała cała procedura?

Anna Gębicka*: Za pierwszym razem półtora roku od chwili złożenia wniosku w ośrodku adopcyjnym. Słyszałam, że jak na polskie warunki to bardzo niedługo.

Reklama

Niedługo?!

Tak, bo czasem procedury adopcyjne ciągną się latami. My wiedzieliśmy, jakie dziecko dostaniemy, jeszcze zanim się urodziło. Ośrodek adopcyjny poinformował nas, że dostaniemy niemowlaka kobiety, która jeszcze przed urodzeniem go wiedziała, że zrzeknie się praw rodzicielskich. Co więcej, udało mi się nawet zdobyć pozwolenie na zabranie synka do domu zaraz po tym, jak się urodził. To był pierwszy przypadek w całym województwie śląskim, gdy udało się uniknąć wysyłania niemowlaka przeznaczonego do adopcji do pogotowia opiekuńczego. Ale to wymagało ogromnej determinacji i mnóstwa sił. Musiałam biegać od sądu do kuratora i pracowników ośrodka adopcyjnego i błagać, by zajęli się moją sprawą.

Reklama

Czy to nie jest oczywiste, że adoptowane dziecko trafia od razu do rodziców?

W Polsce nie. Moje drugie dziecko, córeczkę, adoptowałam już dwa miesiące temu, ale ona nadal mieszka w pogotowiu opiekuńczym! Biologiczna matka zrzekła się praw do niej, my przeszliśmy procedurę, a mimo to nie możemy jej zabrać do domu. Musimy czekać na decyzję sądu. Wszystko dlatego, że Zuzia urodziła się z lekką niewydolnością oddechową i wymaga stałej kontroli lekarskiej. Prosiłam więc, żebyśmy mogli zabrać ją do domu wcześniej. Tłumaczyłam, że mąż jest lekarzem, więc córka na pewno miałaby u nas najlepszą opiekę. Niestety, dla sądu rodzinnego nie był to żaden argument.

Wiadomo jak długo to jeszcze potrwa?

Reklama

Nie mam pojęcia. Takie czekanie boli. Kupiłam już Zuzi mnóstwo różowych ubranek i teraz leżą w szafie. Brat też nie może się doczekać, kiedy siostra zjawi się w naszym domu.

A jak długo tym razem trwały wszystkie procedury?

Znów od chwili złożenia wniosku czekaliśmy ponad rok. Najpierw przeżyliśmy szok, gdy zaprzyjaźniona pracownica domu dziecka, z którego wzięliśmy Zenka powiedziała nam: "Idźcie gdzie indziej. Stąd nie oddają już dzieci". Dopiero później zrozumiałam, że pracownikom domu dziecka wcale nie zależy na oddawaniu dzieci do adopcji. Taka placówka to przecież wiele miejsc pracy: dla dyrektora, opiekunów, kucharki...

Musieliśmy więc zgłosić się do innego ośrodka. I znowu zaskoczenie: wydawało nam się, że tym razem powinno być dużo szybciej, bo przecież wcześniej przeszliśmy już całą procedurę: testy psychologiczne, szkolenia, wywiady z pracownikami socjalnymi i oczywiście wizytę kuratora w domu. Niestety okazało się, że wszystkie procedury trzeba powtórzyć.

Dlaczego?

Nie ma pojęcia, przecież wcześniej zakwalifikowano nas już jako rodziców adopcyjnych! Te powtórne testy psychologiczne znacznie opóźniły adopcję. Przez ponad pół roku nasze podanie leżało na półce dlatego, że ośrodek adopcyjny współpracuje tylko z jednym psychologiem, a ten akurat zachorował i był na zwolnieniu lekarskim.

A jak wygląda kwalifikacja na rodziców adopcyjnych? Czy jest skomplikowana?

Nie mam co do niej żadnych uwag. Rozumiem, że trzeba przeprowadzić dziesiątki rozmów i zrobić wiele testów psychologicznych, żeby mieć pewność, że dziecko trafi do dobrej rodziny. Choć przyznam, że niektóre pytania pracowników ośrodka adopcyjnego były krępujące.

Na przykład jakie?

Dlaczego nie możemy mieć własnych dzieci? Czym się kierujemy, decydując się na adopcję? Jakie mamy oczekiwania wobec przyszłego dziecka? Później było wiele spotkań z psychologami i pedagogami. Testy psychologiczne. Rozmowy. Kolejne pytania: co mnie denerwuje w zachowaniu męża? Co bym zmieniła w sobie? Czego żałuję, jeśli chodzi o nasz związek? Na jaką osobę chcę wychować swoje dziecko? Dopiero później dowiedziałam się, że chodziło o to, żeby sprawdzić czy nasz związek jest stabilny, czy na pewno decyzja o adopcji został podjęta wspólnie. I najważniejsze, czy nie jest podyktowana egoizmem. Sporym stresem była też dla nas wizyta kuratora, który miał ocenić, czy mamy warunki, by wychować w nich dziecko. Kiedy staraliśmy się o Zenka mieszkaliśmy na 40 metrach.

Podczas szkoleń w ośrodku adopcyjnym słyszeliśmy wiele historii okuratorach: że bywają tacy, którym wszystko się nie podoba, każde mieszkanie jest za małe, albo za biedne. Ale na szczęście trafiliśmy na fajnego człowieka, który rozumiał, że wiele młodych rodzin z dziećmi mieszka na 40 metrach kwadratowych.

Anna Gębicka*: (nazwisko zmienione) matka adopcyjna 3-letniego Zenka i 2 miesięcznej Zuzi