To właśnie ona, jeszcze zanim dziewczynki przyleciały do Warszawy, załatwiła im szkołę, renomowane prywatne gimnazjum, które ufundowało obu siostrom stypendia naukowe. Drolma znalazła też dla nich rodzinę, mieszane małżeństwo polsko-francuskie. Razem z ich dziećmi dziewczynki chodzą do dwóch różnych filii tego samego gimnazjum. Chodzi o to, by jak najmniej rozmawiały ze sobą w rodzimym języku i intensywnie uczyły się polskiego. Zanim porządnie opanują polski, będą miały indywidualny tok nauczania. "Ale to są wybitnie zdolne dzieci" - zapewnia dyrektorka szkoły Krystyna Starczewska. I chwali: "Po sześciu miesiącach nauki można się już z nimi porozumieć po polsku, choć wcześniej nigdy nie chodziły do żadnej szkoły. Tybetański znają tylko w mowie".
Zajęcia zaczynają jak wszyscy uczniowie od godziny 9.30. Jedynie na wybrane przedmioty, jak matematyka czy geografia, chodzą wspólnie z klasą, by osłuchać się z polskim.
Nasz kraj je zaskakuje. "Wszystko je dziwi, najbardziej to, że jest tak płasko i nie ma gór" - śmieje się dyrektorka gimnazjum. "Teraz już się przyzwyczaiły do ruchu na ulicy, samochodów, nawet do jedzenia, choć u siebie w Tybecie nie dojadały".
Konsekwencją ubogiej diety, bez warzyw i owoców, jest choroba starszej dziewczynki. Lodrolma cierpi na poważne schorzenie wątroby. Od razu po przylocie z Indii, gdzie przebywała w ośrodku dla uchodźców, trafiła do polskiego szpitala. Była w nim kilka miesięcy. Lekarze musieli opanować powtarzające się bolesne ataki. Latem czeka ją operacja. Ale wcześniej intensywna nauka. "Marzę, by moje dziewczyny zdały międzynarodową maturę, poszły na studia i, tak jak chcą, wróciły do Tybetu, by pomagać innym" - mówi Drolma.
p
MAŁGORZATA PIETKIEWICZ: Dlaczego nie chce pani podać swojego nazwiska?
DROLMA*: Nie mogę. Muszę jeszcze raz w tym roku pojechać do Tybetu, bo tam czekają na mnie kolejne dzieci. Pomagam im od trzech lat, od kiedy na własne oczy zobaczyłam, co się dzieje w tej prowincji. Wcześniej udało mi się wyciągnąć z warszawskiego ośrodka dla uchodźców trzech mnichów. Nawet nie wiedzieli, jak trafili do Polski, przez jakie państwa jechali. Na miejscu dostali od przemytnika po 200 dol. i dowiedzieli się, że są w wolnym kraju. Kiedy byłam w Tybecie, pojechałam do wsi Golak, z której pochodzą. Dzisiaj nasza fundacja pomaga mieszkańcom tej wioski. To właśnie stamtąd pochodzą dziewczynki, które pół roku temu przywiozłam do Polski. Z Goloka pochodzi też 18-letnia Czime Jangdon, która miała ze mną wczoraj przyjechać do Warszawy, ale nie została wpuszczona na pokład samolotu fińskich linii Finnair w New Delhi.
Dlaczego sprowadza pani te dzieci do Polski?
Tybetańczycy w Goloku mieszkają w strasznych warunkach, w małych, ciasnych domach z jednym oknem, z paleniskiem pośrodku i bez toalety. Przez cały rok jest w nich ciemno i zimno. Domy są piętrowe - na parterze trzymane są zwierzęta - przeważnie jaki. Wodę mieszkańcy czerpią z pobliskiego potoku, gdzie się myją i piorą odzież. Ani we wsi, ani w okolicy nie ma szkoły. Większość mieszkańców to analfabeci. Nie mają opieki medycznej - najbliższy szpital jest 200 km od wsi, ale on jest dla Chińczyków. Tybetańczyków nie przyjmuje, bo nie są ubezpieczeni. Wszyscy chorują, ponad 80 proc. populacji ma gruźlicę, powszechne są choroby pasożytnicze.
W jaki sposób dziewczynki z Goloka dotarły do Warszawy?
Na ogół z Goloka do Lhasy uchodźcy wyjeżdżają autobusem. Przeważnie jest to dla nich pierwszy kontakt z jakąkolwiek cywilizacją. Z Lhasy idą na piechotę - kilkaset kilometrów przez Himalaje do Nepalu. Na dodatek strzelają do nich Chińczycy. W Indiach otrzymują status uchodźcy i dokumenty, które uprawniają ich do podróżowania po całym świecie. W przypadku 12-letniej Sonam i 15-letniej Lodrolm było jednak trochę inaczej. Obie za zgodą rodziców i władz wyjechały razem ze mną z Chin - teoretycznie jako turystki, ale polski konsul wiedział, że będą się u nas uczyć. Odprawa była dramatyczna, bo Chińczycy nie chcieli dziewczynek wypuścić. Czepiali się wszystkiego, ale na szczęście dobrze się skończyło. Leciałyśmy do Warszawy przez Amsterdam, towarzyszył nam buddyjski mnich. W samolocie KLM obsługiwała nas chińska stewardesa, która ostentacyjnie lekceważyła moich Tybetańczyków. Nie podawała im posiłków, picia, zachowywała się, jakby ich nie było.
Jaka przyszłość czeka dziewczynki?
Teraz przebywają w Polsce nielegalnie, bo nie przedłużono im zezwolenia na pobyt tymczasowy. Dopiero po interwencji marszałka Senatu Bogdana Borusewicza obiecano nam, że status dziewczynek zostanie uregulowany. Obie są bardzo dzielne. Zupełnie nieźle porozumiewają się już po polsku, ale mają wewnętrzne przekonanie, że wrócą do Tybetu, by pomagać swoim rodakom. Jedna z nich chce być nauczycielką, a druga lekarką.
A dlaczego pani im pomaga?
A komu mam pomagać, jak nie dzieciom? Jak już coś robić, to z sensem. Dla tybetańskich rodziców rozstanie z dziećmi to dramat, ale wolą wysłać je do kraju, o którego istnieniu nie mają pojęcia, niż pozwolić pozostać im w Tybecie, gdzie czekają je choroby i niemal pewna śmierć.
*Drolma jest Polką, w Starej Miłosnej pod Warszawą prowadzi ośrodek dla Tybetańczyków, na co dzień pracuje w instytucji państwowej