Icchak Arad przez 21 lat kierował instytutem Yad Vashem, wcześniej przez ćwierć wieku służył w izraelskiej armii, którą opuścił w randze generała. Na Bliski Wschód przybył w nimbie bohatera. Od 1943 r. walczył bowiem w partyzanckim oddziale na Wileńszczyźnie.

Reklama

Nic więc dziwnego, że gdy do Ministerstwa Sprawiedliwości w Jerozolimie wpłynęło pismo litewskiej prokuratury, która podejrzewa go o udział w ludobójstwie, w Izraelu zawrzało. Prośbę o przesłuchanie Arada odrzucono, a izraelskie władze uznały śledztwo za "skandaliczne".

"Rz" jako pierwsza dotarła do akt sprawy. Wynika z nich, że Arad - używający wówczas nazwiska Rudnicki - jako członek sowieckiego oddziału "Vilinius" brał udział w rabowaniu cywilów. Był też zamieszany w kilka zabójstw. Ofiara jednego z nich miał paść oficer AK. Po zajęciu Wileńszczyzny przez Armię Czerwoną Arad trafił zaś do NKWD.

Były szef Yad Vashem w rozmowie z "Rz" zaprzecza wszystkim stawianym zarzutom. "Nigdy nikogo nie zamordowałem. Nigdy nie byłem członkiem NKWD. Nasz oddział był tylko wykorzystywany przez tę organizację do zwalczania nazistowskich kolaborantów. Miałem wówczas 18 lat i byłem zwykłym żołnierzem" - mówi.

Według Arada działania prokuratury w Wilnie są zemstą za jego książki na temat litewskiego współudziału w Holokauście.