Co zakładają śledczy? Chodzi o ewentualne zagrożenie dla bezpieczeństwa rodziny Roberta Pazika, bandyty, który popełnił dziś samobójstwo. Do dziś nie ma bowiem pewności, że wszyscy sprawcy porwania zostali zidentyfikowani. Cały czas istnieje silne podejrzenie, że nad skazanymi mordercami był ktoś jeszcze - o wiele groźniejszy od nich, kto teraz boi się dekonspiracji.
W tej chwili funkcjonariusze CBŚ prześwietlają ostatnie chwile Pazika. Jeśli ktokolwiek naciskał na bandytę, by odebrał sobie życie, musiał kontaktować się z nim samym lub jego rodziną.
"Szukamy jakichkolwiek grypsów. Weryfikujemy, z kim miał kontakt w ostatnich tygodniach. On również miał rodzinę, o którą mógł się obawiać. Na przykład jego matka, która zresztą przed laty pracowała w jednym z zakładów rodziny Olewników" - tłumaczą nasi rozmówcy z policji. Wiadomo, że w ostatnim czasie matka Pazika przestała się kontaktować z synem.
W podobnej sytuacji - z rodziną pozostawioną na wolności i z perspektywą siedzenia za kratami do końca życia - byli pozostali mordercy, Wojciech Franiewski i Sławomir Kościuk, którzy również popełnili samobójstwo. Według policjantów oni też mogli być do tego zmuszeni.
Najwięcej o porwaniu wiedział jego pomysłodawca i organizator Franiewski. "To był stary recydywista. Człowiek z chorym, ale bardzo silnym charakterem. Jedyną jego ludzką stroną był stosunek do rodziny. Był naprawdę niezwykle silnie przywiązany do swojego syna z pierwszego małżeństwa, a córka z drugiego małżeństwa była wręcz jego oczkiem w głowie" - opowiada DZIENNIKOWI oficer policji, który zajmował się sprawą.
Tylko Kościuk pękł w śledztwie i wsypał swoich wspólników. On jednak nie wiedział wszystkiego. Do wielu szczegółów nie dopuszczali go Wojciech Franiewski i Pazik.
Z informacji DZIENNIKA wynika, że Pazikowi najprawdopodobniej nikt bezpośrednio nie pomógł targnąć się na swoje życie. "Nie mamy żadnej poszlaki świadczącej o udziale osób trzecich. Nawet najdrobniejszej, że ktoś był u niego w celi" - mówi nam urzędnik Ministerstwa Sprawiedliwości.
Jak wyglądały ostatnie chwile życia Roberta Pazika? Więzienie, w którym odebrał sobie życie, już poznał wcześniej. W Płocku siedział do maja 2008 roku, dopiero po samobójczej śmierci Kościuka został przeniesiony do Sztumu. Wrócił do Płocka 9 stycznia, bo miał występować w drobniejszym procesie o rozbój.
Przyjazd do Płocka - jeśli rzeczywiście myślał o samobójstwie - dawał mu większe szanse na powodzenie. W Sztumie siedział bowiem w najpilniej strzeżonej części zakładu - oddziale "N", czyli dla niebezpiecznych. W Płocku takiego oddziału nie ma, są tylko trzy cele przeznaczone dla "N".
"To różnica, bo w Sztumie monitoring z cel jest nagrywany, a w Płocku - nie. W Sztumie oddział jest więzieniem, w więzieniu nawet ma własny podjazd do odbierania skazanych. Każde dotknięcie tzw. kosza czyli dodatkowej kraty znajdującej sie w celi i będącej dodatkową przegrodą oddzielającą od właściwych drzwi powoduje uruchomienie alarmu" - mówi wysoki oficer więziennictwa.
W Płocku Pazik mógłby liczyć na to, że kontrola będzie nieco mniej dokładna. Czy miał myśli samobójcze? Psycholog zalecił kontrole jego celi nie rzadziej niż raz na godzinę - co wskazuje, że Pazik nie był w dobrej formie psychicznej. Siedział w pojedynczej celi dla więźniów "N" czyli niebezpiecznych, objętej całodobowym monitoringiem. Ale kamera nie obejmowała kącika sanitarnego.
Kilka minut po 4 nad ranem strażnik widział jeszcze Pazika kręcącego się po celi. O 4.40 funkcjonariusz stwierdził, że nie widzi go zbyt długo. Wezwał dyżurnego z kluczami i razem otworzyli celę o 4.46. Zauważyli wiszące w kąciku ciało i natychmiast rozpoczęli reanimację - wezwali też lekarza pogotowia, który przyjechał do innego więźnia. Bez skutku - o 5.00 lekarz stwierdził zgon.
W kwietniu ubiegłego roku po samobójstwie Kościuka władze więziennictwa zapowiadały, że Pazik będzie bardzo dobrze pilnowany - jego cela miała być przeglądana przez strażników kilka razy na godzinę w nieregularnych odstępach, a monitor z jego celi obserwowany przez specjalnie wyznaczonego funkcjonariusza.
Ale w poniedziałek więziennicy byli o wiele mniej buńczuczni. "Nie mieliśmy obowiązku, żeby w szczególny sposób chronić tę osobę. Nie mam tylu ludzi, żeby ich oddelegować do chronienia pojedynczych osób" - mówił dyrektor płockiego więzienia, Adam Kowalski.