Sprawa wyszła na jaw dzięki urzędniczce Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, która zaalarmowała ekologów. Kobieta przyjechała do gospodarstwa w Płoskowie w powiecie łosickim na Mazowszu, żeby zakolczykować krowy - to unijny wymóg, dzięki któremu można rozpoznać właściciela zwierzęcia.
Po wejściu do obory jej oczom ukazał się przerażający widok. W nieczyszczonym od miesięcy budynku warstwa obornika sięgała sufitu, a sześć krów tłoczyło się na niewielkiej przestrzeni - dwie ze skrajnym zanikiem mięśni nie mogły się podnieść. Jedną trzeba było natychmiast uśpić. Wszystkie były głodne i potwornie wyczerpane.
>>>Policjanci bili psy, mogą trafić za kraty
Inspektorka natychmiast zaalarmowała Straż dla Zwierząt - organizację pozarządową interweniującą w tego typu przypadkach. Ale i to nie wystarczyło. Ponieważ właściciel gospodarstwa był agresywny, do akcji musiała wkroczyć policja.
Jak rolnik tłumaczył, dlaczego jego zwierzęta są w tak tragicznym stanie? Próbował oszczędzać na paszy. "To popularne wśród niektórych rolników, którzy traktują zwierzęta jak maszyny i uważają, że należy je utrzymywać minimalnym kosztem" - mówi Zbigniew Gruda ze Straży dla Zwierząt.
>>>Piwnice pełne niechcianych kociąt
Według straży makabryczny przypadek z Mazowsza to tylko wierzchołek góry lodowej. Mimo że wśród rolników rośnie świadomość, że tego typu czyny są niezgodne z prawem, liczba doniesień o katowanych na wsi zwierzętach ciągle rośnie. "To dlatego, że wśród ludzi coraz mniej jest przyzwolenia na tego typu zachowania" - mówi Grażyna Puchalska z biura prasowego Komendy Głównej Policji.
Potwierdzają to ekolodzy, ale dodają: najczęściej o przestępstwie informują turyści lub inspektorzy. Wśród sąsiadów nadal panuje zmowa milczenia.
Problemem jest również faktyczna bezkarność sprawców. Choć wedle polskiego prawa za taki czyn można dostać nawet dwa lata więzienia, sądy najczęściej orzekają wyroki w zawieszeniu. Na razie nie wiadomo, jak gospodarza z Płoskowa potraktuje miejscowa prokuratura.