Latem 2008 roku Kazimierz Marcinkiewicz miał w kieszeni jeszcze ciepły kontrakt z Goldman Sachs. Kończył właśnie pracę dla Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie. Przygotowywał grunt przed powrotem do ojczyzny. Coraz częściej bywał w kraju, w Warszawie prowadził rodzaj "biura": interesantów przyjmował dwa kroki od swojego mieszkania w Śródmieściu Warszawy, w restauracji Kwai, na pięterku.
Kwai to droga knajpa, pusta w ciągu dnia. Dlatego Marcinkiewicz bez rozgłosu mógł się spotykać z szefami dużych spółek, politykami i byłymi ministrami. Był pewny siebie - właśnie porzucił PiS, zaczął romans z Platformą. W opowieściach, które serwował rozmówcom między obiadem a deserem, pojawiały się największe tuzy polskiej polityki: "Radziłem Donaldowi", "Rozmawiałem o tym z Grzegorzem" [Schetyną - red.] - mówił znajomym. Z wywodów byłego premiera miało wynikać, że jest w samym centrum wydarzeń - nie tylko jako komentator i człowiek dobrze poinformowany, ale jako aktywny gracz.
Koronkowa prywatyzacja za dużą prowizję
Kiedy w tym czasie w mediach pojawiła się informacja, że Marcinkiewicz może zostać szefem PZPN, były premier tylko sarkał. Dawał do zrozumienia, że plotki rozpuszczają jego przeciwnicy, bo on sam - jak skromnie przyznawał - celuje w posadę szefa rządu (gdy Donald Tusk zostanie już prezydentem).
"Wierzył w to nie tylko sam Kazimierz. Na początku jesieni, na forum gospodarczym w Krynicy, był autentyczną gwiazdą. Otaczał go wianuszek prezesów największych spółek. Poważni ludzie przyklaskiwali jego opiniom" - opowiada DZIENNIKOWI znany warszawski prawnik.
Wydawało się, że ktoś taki dla Goldman Sachs to postać idealna. Bank w lutym 2008 roku wygrał przetarg na doradzanie przy prywatyzacji Polskiej Grupy Energetycznej. PGE to gigant, zatrudnia 40 tysięcy ludzi, w 2007 roku miał 23 mld złotych przychodu.
Prywatyzacja PGE miała być koronkowa: państwo sprzeda tylko 15 procent koncernu - i to na giełdzie. Goldman Sachs, które występuje wspólnie z bankiem UniCredit, dostanie prowizję. Tym wyższą, im więcej pieniędzy zapłacą inwestorzy za akcje. Cała sztuka polega na tym, żeby pokazać dużym graczom finansowym w Polsce i na świecie, jak świetną firmą jest PGE. Przekonać ich, że warto wyłożyć pieniądze na te właśnie papiery wartościowe.
Wsłuchany w slang finansistów
Przy grze, gdzie stawką są wielkie zyski i prestiż, w instytucjach takich jak Goldman Sachs czy UniCredit zaczyna się gorączka. Analitycy sprawdzają każdy papierek w firmie, prawnicy dopinają prospekt emisyjny. W salach konferencyjnych o najdziwniejszych porach odbywają się telekonferencje, w których jednocześnie biorą udział ludzie z Warszawy, Londynu i Nowego Jorku. Rozmowa toczy się w hermetycznym angielskim, w slangu finansistów.
Czy w takim świecie jest miejsce dla Kazimierza Marcinkiewicza? "Nie ma. Nie było go przy żadnych naradach związanych z prywatyzacją PGE. Zresztą co miałby tam robić ze swoim angielskim, który pozwala zamówić najwyżej najprostszą pizzę przez telefon?" - kpi w rozmowie z DZIENNIKIEM uczestnik dopinania debiutu giełdowego PGE.
>>>Marcinkiewicz - doradca, ale na niby
Świat bankierów inwestycyjnych jest w opiniach o Marcinkiewiczu bezwzględny i ostrożny, rozmówcy jak jeden mąż żądali anonimowości: "W tej branży liczy się twój record. Ile godzin przepracowałeś z klientem, na ile miliardów transakcje spiąłeś. Marcinkiewicz nie ma się tu czym pochwalić. Nie ma możliwości, żeby niefachowiec i to jeszcze z marnym angielskim, forsował jakieś pomysły dotyczące dużych interesów" - mówi jeden z bankowców.
Uczestnik prywatyzacji PGE wspomina, że były premier oficjalnie przy dealu pojawił się tylko raz, gdy w Ministerstwie Skarbu uroczyście prezentowane były dokumenty związane z debiutem giełdowym spółki. "Zachował się bardzo dobrze. Skorzystał ze swojej szansy: ani razu się nie odezwał" - szydzi.
Muszę kończyć, chodzi o miliardy
Pojawienie się Marcinkiewicza w Ministerstwie Skarbu to klucz do odpowiedzi na pytanie: "Po co Goldman Sachs zatrudnił byłego premiera?".
W biurowcu na rogu Świętokrzyskiej i Emilii Plater w Warszawie bank wynajmuje tzw. wirtualne biuro. W dowolnej chwili może tam wejść i korzystać z paru biurek, faksu, pokoju konferencyjnego i komputerów. Jednak Kazimierz Marcinkiewicz założył własne biuro w mieszkaniu w odrapanej kamienicy w centrum miasta, na ulicy Wilczej. Trzydzieści kilka metrów, tuż nad sklepem Żabka. Tu w lipcu 2008 r. zarejestrował działalność gospodarczą. Na tyłach Żabki zaparkował swoje - kupione w leasingu - czarne, modne BMW X3. I ruszył na Warszawę.
"Był <doradcą> pełną gębą. Przykład? Spotykał się ze mną i nagle rzucał tajemniczo: <Muszę już kończyć, bo właśnie mam naradę z ważnymi ludźmi z największych banków na świecie. Sprawa dotyczy miliardów dolarów>" - opowiada jeden z warszawskich finansistów.
Zdaniem analityków dla wielkiego banku koszt kontraktu z byłym premierem jest minimalny - najwyżej kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Przewidywane korzyści - spore. Marcinkiewicz był zaprzyjaźniony z czołówką Platformy, mógł w każdej chwili dodzwonić się do najważniejszych ludzi w państwie. A w dodatku miał dobre znajomości w resorcie skarbu.
Nasz rozmówca ze środowiska bankowego: "Kilka miesięcy temu odbyło się ciche spotkanie przedstawicieli banków z człowiekiem z kierownictwa Ministerstwa Skarbu. Urzędnikowi zaproponowano pomoc w organizacji spotkań z dużymi inwestorami. W naszym języku nazywamy to <roadshow>. Chodzi o to, by zrobić wycieczkę po świecie, zareklamować ofertę prywatyzacyjną i wysłuchać stanowiska potencjalnych nabywców. Urzędnik odparł jednak, że podobne roadshow przygotowuje właśnie Marcinkiewicz."
Marcinkiewicz lubi się chwalić, że za czasów, gdy był premierem, wymyślił, jak prywatyzować sektor energetyczny. A prywatyzacja PGE to część tego planu. Mówi jeden z ówczesnych ministrów: "Chodziliśmy do niego jako do premiera co tydzień. Nie wtrącał się. Słuchał. Nad prywatyzacją energetyki pracowało kilka osób w Ministerstwie Gospodarki. Pokazywali mu swoje pomysły, chcieli, żeby prywatyzacja wyłoniła trzy wielkie grupy. Marcinkiewicz pewnego dnia wyciągnął kilkanaście kartek. Ktoś mu je napisał, nie wiem kto. Z tej jego analizy wynikało, że powinny powstać nie trzy, a cztery grupy. I tak się stało. Ale on nie wie nic o energetyce. Nie ma wiedzy niezbędnej do wyceny aktywów. Ma za to dużą wiedzę o relacjach międzyludzkich. I dlatego wynajął go Goldman."
Prywatyzacja hamuje z piskiem
Formalnie spotkań Marcinkiewicza z kierownictwem resortu było niewiele: dwa z ministrem Aleksandrem Gradem i jedno z jego zastępcą. To oficjalnie stanowisko ministerstwa. Rzeczywistość może być inna. Jeszcze zanim o Goldmanie i Marcinkiewiczu zrobiło się głośno, jeden z tabloidów nakrył Marcinkiewicza i Grada na wspólnym lunchu. To może znaczyć, że zadanie byłego premiera było znacznie ułatwione.
"Marcinkiewicz miał być gwarantem, że minister Grad albo inni wysocy rangą urzędnicy skarbu będą jeździli po zagranicznych inwestorach i promowali ofertę PGE. I nie ma w tym nic zdrożnego. Goldmanowi zależy na jak najlepszej cenie akcji, bo ma wyższą prowizję. Na tym samym zależy ministerstwu, bo im większa cena akcji, tym więcej pieniędzy wpłynie do budżetu" - opisuje właściciel znanej firmy consultingowej. Taki był plan. Ale sprawy poszły w złą stronę.
>>>Marcinkiewicz winny straty milionów?
Co prawda prospekt emisyjny PGE trafił do Komisji Nadzoru Finansowego już we wrześniu. Jednak prywatyzacja do tej pory nie doszła do skutku. Dlaczego? Po pierwsze zaczął się kryzys. W takiej sytuacji trudno sprzedawać spółkę na giełdzie. Po drugie Goldman Sachs zrobił fałszywy ruch. Jego oświadczenie, że nie będzie spekulował już polską walutą wywołało polityczną burzę. Gwóźdź do trumny wbił sam Kazimierz Marcinkiewicz, który stał się gwiazdą tabloidów i plotkarskich portali internetowych.
Ukraińskie sprzęgło? Pomyłka
Oficjalnie o tym, co robi Marcinkiewicz dla prywatyzacji PGE i wokół PGE, nie chcą rozmawiać ani Leszek Jesień (w gabinecie Marcinkiewicza zajmował się energetyką) ani Jacek Tarnowski (jeden z najbliższych współpracowników Marcinkiewicza). A to oni powinni wiedzieć, jak głęboka jest wiedza byłego premiera o energetyce. "Czy energetyka to był jego pomysł? Nie wiem" - wyznaje Jesień. "To już pan sam musi sobie odpowiedzieć. Nie jestem politykiem, znam się na Unii."
Jacek Tarnowski: "Przyjaźnię się z panem Marcinkiewiczem, jest w trudnej sytuacji. Cisza będzie chyba tu najlepszym wyjściem."
Coś o energetycznych działaniach Marcinkiewicza mógłby powiedzieć były działacz ZChN Marian Przeździecki. Marcinkiewicz pisał o nim na swoim blogu per "organizator mojej pracy". Przeździecki mieszka dziś we Lwowie, przewodniczy Polsko-Ukraińskiej Izbie Gospodarczej.
W listopadzie 2008 r. miał spotkać się z Marcinkiewiczem, żeby rozmawiać o energetyce. "To stary pomysł" - mówi nam były członek władz PGE. "Można zrobić niezły biznes na prądzie z Ukrainy. Ich nie obowiązują standardy ograniczania emisji CO2. Mają kilka razy tańszy prąd. Przeszkodą są normy techniczne. Żeby ich prąd mógł popłynąć do pańskiego domu, trzeba zamontować tzw. sprzęgło. A to kosztuje setki milionów. Ktoś musiałby taki pomysł sfinansować. Przeździecki z Marcinkiewiczem chcieli, żeby w biznes weszło PGE, a finansowaniem zajął się Goldman Sachs."
Marcinkiewicz z dziennikarzami nie rozmawia. Dzwonimy do Przeździeckiego. "O, to jakaś straszna pomyłka" - mówi. "Ja i energetyka? Nigdy."
Teraz pamiętam: Goldman nie był najtańszy!
Awantura wokół Goldmana i Marcinkiewicza nagle wybudziła ze snu przeciwników prywatyzacji. "Przetarg na doradzanie wygrało konsorcjum Goldman Sachs i UniCredit. Tym, w jaki sposób wybrano te firmy, powinna się zająć prokuratura" - mówi nam były członek rady nadzorczej PGE.
Inny potwierdza: "Zastosowali ciekawą procedurę: niepubliczne negocjacje. Sami wybrali firmy, które zostały zaproszone do składania ofert. Negocjacje podjęto z UniCredit i Goldmanem. A te firmy wcale nie były najtańsze. UniCredit miał trzecią ofertę za 20,7 mln zł, a Goldman Sachs czwartą ofertę za 10,6 mln zł."
Wybór doradcy wywołał w PGE awanturę. DZIENNIK dotarł do oficjalnej prośby członków rady nadzorczej PGE o wstrzymanie podpisania umów z doradcami. "W czasie przerw w posiedzeniach rady rozmawialiśmy z ludźmi z PSL z Ministerstwa Skarbu, przez pośrednika telefonicznie. Pytaliśmy: co mamy robić? Iść z tym do prokuratury? Kazali nam napisać prośbę o wstrzymanie wyboru doradcy. Napisaliśmy. Nic się z tym później nie stało" - mówi były członek rady nadzorczej.
Ostatecznie rada zaakceptowała umowy. Ci, którzy byli przeciw UniCredit i Goldmanowi, kilka tygodni później zostali z rady odwołani. Sprawa do dzisiaj nie wyszła poza budynek PGE przy ulicy Mysiej.
Wojciech Cichoński, przewodniczący "Solidarności" w PGE: "Poprosimy NIK o skontrolowanie przygotowań do prywatyzacji PGE i sposobu wyboru doradców. Oferta Goldmana na pewno nie była najtańsza. Przetarg utajniono. Goldman nie powinien zarobić grosza w PGE. Jeżeli w jakichś dziwnych okolicznościach do nas przyszedł, to niech w przejrzysty sposób odejdzie. Na razie efekt ich pracy jest taki, że zamiast z polską energetyką zaczniemy niedługo kojarzyć się ludziom z Isabel. Zasługujemy na coś więcej. Nie chcemy, żeby Izabel była twarzą PGE".
Na razie pieniądze z prywatyzacji PGE płyną do trzech dużych firm: oprócz Goldmana Sachsa przy prywatyzacji pracuje kancelaria Dewey & LeBeouf należąca do Jarosława Grzesiaka i Lejba Fogelmana. Do kontaktów z dziennikarzami wynajęto jedną z najdroższych kancelarii PR - NBS Anny Krajewskiej.
Szampan za zdrowie doradcy
Związkowiec Cichoński ma trochę racji. Po wpisaniu hasła "Goldman Sachs" do polskiej wyszukiwarki Google’a pojawia się link do strony"Narzeczona Marcinkiewicza". Wystarczy wpisać "Goldman Sach i Marcinkiewicz", a wyszukiwarka wypluje ponad 39 tysięcy trafień. Jako pierwszy link wyświetli się reklama "Marcinkiewicz i Isabel". Obok haseł "Marcinkiewicz", "Izabel" i "Goldman Sachs" w rekordach z początku lutego po raz pierwszy pojawia się nazwa "Polska Grupa Energetyczna".
Godman Sachs, który jak wszystkie renomowane banki ceni ciszę i dyskrecję w załatwianiu interesów, nie może być zachwycony taką reklamą.
Trudno uznać za pochwałę działań Marcinkiewicza wypowiedź szefa Goldmana na Europę Środkową Alexandra Dibeliusa dla "Rzeczpospolitej": "Jest na pewno osobą rozpoznawalną w Polsce. Nie zatrudnilibyśmy go, gdybyśmy uważali, że nie będzie dla nas pomocny. Biorąc pod uwagę, że dopiero rozpoczynamy naszą pracę w Polsce z rządem i firmami, trudno oceniać, czy ktoś jest dobrym doradcą, czy nie. Generalnie zasada jest taka, że wolimy, by nasi współpracownicy nie byli aż tak aktywni medialnie, ponieważ nasza współpraca z firmami i rządem ma często charakter poufny i taka aktywność ma swoje dobre, ale i złe strony".
Jak to rozumieć? "Wielkie banki są bezwzględne w egzekwowaniu umów z konsultantami takimi jak Marcinkiewicz. To znaczy, że umowa podpisywana jest na krótki czas, np. na rok, a potem następuje weryfikacja: co mamy dzięki panu X, jakie są korzyści, jakie straty. Odpowiedzcie sobie na to pytanie" - mówi jeden z szefów dużych banków.
Jednak są ludzie, którzy są zachwyceni pracą Marcinkiewicza dla Goldmana. Kiedy były premier zostawał doradcą, wśród konkurencji zapanował niepokój: "Mają byłego szefa rządu na pokładzie. Trzeba się spiąć, bardziej przyłożyć".
Dziś konkurencja odetchnęła. "Goldman, znany z dyskretnego zarabiania pieniędzy, w Polsce kojarzy się głównie z ekstrawagancjami Kazika i poezją Izabel" - kwitują bankowcy. Menedżer z konkurencji Goldmana: "Od miesiąca pijemy szampana za zdrowie Marcinkiewicza".