Odrzutowiec Global Express to też stosunkowo nowy nabytek, najwyższa półka, cena - około 60 milionów dolarów. Według światowych standardów to drugi obok luksusowego jachtu wyznacznik prawdziwej pozycji w biznesie. Powody są proste: ani odrzutowca, ani jachtu nie da się ukraść ani pożyczyć, trzeba zamówić u producenta, zapłacić prawdziwymi pieniędzmi, a potem słono płacić na utrzymanie.

Reklama

Tajfun na giełdzie topi wirtualne rekiny, bankowcy pukają najbliższej konkurencji do bram, a Solorz być może w tej chwili zachwyca się w Zimbabwe niesamowitymi widokami na Wodospad Wiktorii, prawdziwy cud tego świata. Sam zresztą jest w pewnym sensie światowym fenomenem. Bez wykształcenia i bladego pojęcia o nowoczesnym zarządzaniu, z kilkoma nazwiskami i wieloma czarnymi dziurami w życiorysie położył na łopatki cały nasz biznesowy establishment.

System solarny

Już przed laty dziennikarze zachodniej finansowej gazety, którzy opisywali nowych biznesmenów tej części Europy, postanowili osobiście sprawdzić w Warszawie, jak może funkcjonować tak wielka firma kierowana w najprostszy na świecie sposób - przez jednego człowieka, który podejmuje decyzje, kierując się głównie intuicją.

Totalnie zdumieni prostą strukturą i jednoosobowym zarządzeniem z niedowierzaniem pytali o departamenty analityków, działy finansistów czy nowych inwestycji, których nigdzie nie zauważyli. Aż w końcu, jak mówi anegdota, natknęli się na żonę Solorza, która zajrzała do gabinetu męża i wyjaśniła wszystko w jednym zdaniu. "To system solarny" - miała powiedzieć dziennikarzom Małgorzata Żak. "Solorz jest w środku, a wszyscy wokół zapieprzają."

Choć Solorz dawno poszerzył swe telewizyjne imperium o odległe branże - energetyczną, finansową, deweloperską, a nawet farmaceutyczną (odkupując w ramach przyjacielskiej pomocy część akcji Biotonu od Ryszarda Krauzego) - to nic w zarządzaniu się nie zmieniło. To on wciąż pozostaje mózgiem tego imperium i on decyduje o wszystkim.

Zdarza się, że najbliżsi współpracownicy stawiani są przed faktem dokonanym. Gdy postanowił ratować upadającą Stocznię Gdańską, jego doradcy dowiedzieli się o tym po fakcie. "Będziemy teraz budować statek" - oznajmił mocno zaskoczonym, bo oznaczało to dla nich porzucenie paragrafów prawa autorskiego na rzecz przemysłu stoczniowego. Informację o kupnie akcji producenta insuliny znaleźli w gazetach. Z pewnością żadna z tych decyzji nie została podjęta w ciemno, ale też nie poprzedzały jej szczegółowe analizy przygotowywane przez fachowców danej branży. W swych przedsięwzięciach Solorz nie używa nawet słowa "biznesplan". O projektach, których nie rozumie, mówi po prostu: "Ja tego nie czuję" i w taki biznes nie wchodzi.

Reklama

Nalot o szóstej rano

Jeśli uznać, że kryzys najlepiej weryfikuje biznesowe talenty, to przykład Zygmunta Solorza można uznać za wzorcowy. Jak zapewniają współpracownicy, zdarzało mu się zaciągać kredyty, ale w sytuacjach absolutnie wyjątkowych i na stosunkowo niewielkie kwoty (choć ta opinia nie zawsze była aktualna, o czym za chwilę). Ta ostrożność ma też inne dobre strony - skoro nie pożycza, nie można mu zaglądać do portfela i rozliczać z wydatków. Dlatego nikt poza nim nie wie dokładnie, ile spółek zarejestrował w Polsce, Holandii czy na Cyprze ani w jakich branżach prowadzi interesy.

Drwi z rad zagranicznych menedżerów, gotowych za poważne pieniądze dzielić się tajemną wiedzą z pakietu know-how. "Czego oni mogą nas nauczyć, skoro nie mają pojęcia, jak się na polskim rynku poruszać?" - mawiał współpracownikom.

Kpi z doktryny nowoczesnej finansjery, która gotówkę traktuje jak zmarnowany pieniądz. Postępuje dokładnie odwrotnie - według powszechnego na rynku przekonania Solorz "zawsze na gotówce siedzi". Ma to niezaprzeczalne zalety, gdy na biznesowej kolacji pojawia się atrakcyjna oferta, wystarczy jedno zdanie "Wchodzę w to", by nazajutrz zacząć interes. Na ogół konsultuje się z gronem najbliższych współpracowników, ale decyzje pozostawia dla siebie. Zgodnie z powiedzeniem obowiązującym w tym imperium: "kto jest Solorzowi najbliższy? Żak".

Do legendarnej intuicji doliczyć trzeba ostrożność, sceptycyzm i nieufność. Przed kilku laty w jego rozrastającym się imperium zaroiło się od młodych warszawskich prawników, pewnych siebie i niedoceniających mało elokwentnego szefa. Jak mówi anegdota, gdy tylko zaczęli wchodzić mu na głowę, Solorz kupił kodeks spółek handlowych i zaczął przepytywać ich z konkretnych paragrafów. Pyszałkowaci prawnicy błyskawicznie zniknęli. "Może źle mówi, nie kończy zdań, duka, ale słucha uważnie i ma fenomenalną pamięć. Potrafi zacytować rozmowę, którą przeprowadzał dziesięć lat wcześniej" - opowiada jeden z naszych rozmówców.

Wciąż ma ambicje, by samemu sprawować nad wszystkim kontrolę. Kilka tygodni temu o szóstej rano Solorz przyjechał do studia Polsat News, by sprawdzić, czy faktycznie o tej porze załoga zaczyna pracę, czy tylko tę pracę markuje (emisja programu rusza godzinę później).

Niedowiarki u majsterkowicza

Te standardy przez lata budziły ironiczne uśmiechy u zachodnich menedżerów. Mniej więcej dekadę temu do starej siedziby Polsatu na warszawskiej Pradze zjechali przedstawiciele amerykańskiej firmy specjalizującej się w płatnej telewizji.

W tamtych czasach przez wszystkie przypadki odmieniano słowo "interaktywność", ale jej fantastyczne możliwości znane były głównie tylko z teorii. Telewizja satelitarna działała wciąż tylko w jedną stronę - do widza docierał sygnał nadający obraz i na tym kończył się wzajemny kontakt. Tymczasem Solorz poprosił gości o uwagę i zaczął demonstrować własny patent: wyciągnął rozmaite prowizoryczne urządzenia, telefon, podłączone kable, przyciski i zaczął eksperyment, by dowieść, że jest w stanie zaoferować coś w rodzaju kanału zwrotnego. Pokazywał, jak satelita wysyła sygnał, a widz, korzystając z telefonu, kabli i rozmaitych przycisków, będzie mógł odesłać do centrali własny komunikat.

Klika, dzwoni, coś się urywa, kabelki plączą się, z połączenia nic nie wychodzi, gospodarz zaczyna się złościć... A goście w szoku. Przyzwyczajeni do komputerowych prezentacji, eleganckich ekspertów, którzy zabierają głos w imieniu prezesa, zobaczyli właściciela największej prywatnej telewizji w regionie, który niczym domowy majsterkowicz w warsztacie na strychu sam grzęźnie w plątaninie kabli i próbuje bezskutecznie klikać, by uruchomić urządzenie. Śmiech na sali, wolne żarty, pojawia się pytanie, kim ten pan w ogóle jest. "Dwa lata i Solorza nie będzie na świecie" - podsumowali to niecodzienne spotkanie i wrócili za ocean.

Nos do każdego interesu

Mylili się całkowicie. Majsterkowicz zaplątany w kable stał się potentatem na rynku płatnej telewizji - Polsat Cyfrowy ma dziś 2,7 mln odbiorców, w zeszłym roku przyniósł 270 mln zl zysku netto, a jego giełdowy debiut dał Solorzowi blisko miliard złotych gotówki i wywindował na pierwsze miejsce rankingu "Forbesa". Po amerykańskiej firmie, której przedstawiciele podśmiewali się z Polaka, nie ma już śladu. Bogaci i doświadczeni Francuzi, którzy od lat męczą się nad Cyfrą Plus, o takim wyniku mogą tylko marzyć - mają 1,3 mln abonentów, konkurencja z ITI - pół miliona. Solorz co prawda nie skonstruował nowego wynalazku, ale wyczuł, jak będzie rozwijał się rynek i wygrał.

Cyfrową telewizję oferowano przedtem tylko zamożniejszym klientom. Solorz wymyślił ofertę dla widza z niższej półki, tak jak swój główny produkt, czyli telewizję Polsat. Założył, że stopniowo ludzie zaczną się bogacić i będą rosły ich aspiracje. By ich zachęcić, zamiast wysokich opłat za dekoder i comiesięczny abonament, najpierw zbierano od widzów tylko opłaty za dekodery. Hasło brzmiało: cyfrowa telewizja za darmo.

Z czasem poszerzano ofertę programów i wprowadzono comiesięczne opłaty, ale wciąż na poziomie niższym od konkurencji. Widownia zachęcana m.in. atrakcyjną ofertą sportową wciąż rosła. Gdy giełda zaczynała dygotać przed nadciągającym kryzysem, prezes zarządu Polsat Cyfrowy Dominik Libicki przekonał inwestorów, że nie ma dziś lepszej firmy na tak trudne czasy. Ma stabilne przychody, bo widzowie związani umowami regularnie płacą abonament, oraz perspektywy, bo w czasie kryzysu ludzie więcej czasu spędzają przed telewizorem.

Ochroniarze na pierwszej linii

Nigdy nie był zwierzęciem telewizyjnym, gdyby nie dostał koncesji dla Polsatu, robiłby pewnie każdy inny biznes. Pracująca dla niego przez lata Barbara Trzeciak-Pietkiewicz tak wspominała (w książce "Pod słońcem Polsatu" Tadeusza Święchowicza) pierwsze spotkanie z szefem: "Mówiłam mu o swoich doświadczeniach telewizyjnych, o nowych technologiach, a on w końcu zapytał: "Niech Pani lepiej powie, ile się da na tym zarobić?".

Gdyby na polu ktoś zakopał słoik z tysiącem dolarów, Solorz znalazłby ten słoik w 10 minut - żartują jego podwładni. Złośliwi dodają, że gdyby napotkał w tych poszukiwaniach jakiekolwiek przeszkody, nie miałby żadnych skrupułów, by z tego słoika wyciągnąć ostatniego centa. Dość bezwzględny stosunek do partnerów biznesowych ujawnił swego czasu Lew Rywin dosadnym zdaniem: "To jest facet, który ci wbije rdzawy nóż w plecy". Rywin zapewne mocno koloryzował, ale pewne jest, że Solorz nie siedzi z założonymi rękoma, kiedy sprawy idą nie po jego myśli. Nie organizuje intelektualnych narad i telekonferencji, nie czeka cierpliwe na wyroki opieszałych sądów. Odwrotnie, kieruje się polityką faktów dokonanych.

Gdy przed laty niewielka stacja Nasza TV, nad którą Solorz sprawował nieformalny patronat, próbowała wymsknąć się spod tej kurateli i sprzedać udziały zagranicznemu podmiotowi, ludzie Solorza ściągnęli z Wrocławia własną ekipę ochroniarzy i po ostrych przepychankach na telewizyjnym parkingu odbili budynek stacji w pełnym tego słowa znaczeniu. W efekcie Nasza TV przekształciła się w TV4 i dziś zaliczana jest do imperium.

Ochroniarze w pełnym ekwipunku wrócili do akcji po kilku latach przerwy, gdy Solorzowy Elektrim wspólnie z Deutsche Telekom wyrzucał francuski koncern Vivendi z Polskiej Telefonii Cyfrowej (właściciel Ery i Heyah). Przedstawiciele Francuzów kilka razy próbowali wejść do siedziby spółki, ale za każdym razem wstęp blokowało blisko 200 ochroniarzy. Sprawa wciąż ciągnie się po międzynarodowych sądach, bo Vivendi do dziś nie może się pogodzić z utratą udziałów, ale dla Solorza sprawa już dawno przeszła do historii.

Jak najtańsze żarówki

Jednym z podstawowym źródeł sukcesu Solorza jest niezwykły szacunek do pieniędzy, nazywany przez jednych skąpstwem, przez innych wyjątkowo racjonalnym gospodarowaniem. Być może to efekt biedy, jaką właściciel Polsatu zapamiętał z dzieciństwa w robotniczym Radomiu. Nazywał się wtedy Zygmunt Józef Krok (nazwiska zmieniać będzie jeszcze kilkakrotnie, obecne przyjął od pierwszej i drugiej małżonki), w rodzinnym domu nie przelewało się, zdarzało się, że jadano chleb z cukrem.

Gdy powstał Polsat, tak długo, jak tylko mógł, siedział nad każdym rachunkiem. Kiedy decydowano o wymianie żarówek na antresoli w pierwszej siedzibie stacji, Solorz osobiście wybierał najatrakcyjniejszą ofertę. I choć już dziś w tak wielkiej firmie nie da się zatwierdzać każdego rachunku, podstawowa zasada pozostała taka sama: wszystko da się robić taniej. "Zgodnie z filozofią: jeśli potrzebujesz dwa i pół tysiąca, to powiedz, dlaczego nie dwa czterysta" - mówi jeden z naszych rozmówców. Można ściąć każdy kosztorys nowego programu i można zaoszczędzić na każdym produkcie. Nie ma potrzeby zatrudniać stałych korespondentów zagranicznych, skoro zawsze można kogoś wysłać w świat w razie potrzeby. Nie ma potrzeby podwyższać pensji, skoro ludzie i tak pracują.

Jak wspomina Jarosław Sellin, pierwszy szef serwisów informacyjnych Polsatu, przed 10 laty na pensje dla ludzi, którzy przygotowywali kilka wydań "Informacji", szło zaledwie 60 tysięcy złotych miesięcznie. Za tą kwotę utrzymywano około 20 dziennikarzy i sieć krajowych korespondentów. Przez pierwsze lata prezenterzy czytali serwisy na tle regałów z książkami w marynarkach z zaprzyjaźnionego butiku. Szczuplejszym dziennikarkom agrafkami spinano garsonki, by wyglądały na dopasowane.

Żemek pyta o współpracę

"Te niesamowite oszczędności, zwłaszcza w pierwszych latach, budziły w nas zawsze sporo zdziwienia. Mogły wynikać z wrodzonej skłonności do oszczędzania, ale też zastanawialiśmy się czasem, czy nie jest tak, że Solorz tak się napina, bo musi tymi pierwszymi zyskami z kimś się podzielić" - opowiada jeden z dawnych dziennikarzy.

Zresztą zeznania samego Solorza, jakie składał przed pięcioma laty w warszawskim sądzie, wskazują, że przed laty nie traktował pożyczek jako ostateczność.

To była jedna z rozpraw na procesie dotyczącym Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Oficjalnie FOZZ miał skupować polskie długi, ale według niektórych źródeł był w rzeczywistości mistyfikacją polskich służb specjalnych, które w schyłku PRL utworzyły własny fundusz pozostający poza kontrolą nowej władzy. Solorz niechętnie stawił się w sądzie, musieli doprowadzić go tam funkcjonariusze ABW, a zeznania składał pod przysięgą.

Biznesmen przyznał, że z FOZZ wziął kredyt złotówkowy na działalność swej ówczesnej firmy Sol-Pol, za pożyczenie 100 mln ówczesnych złotych złożył depozyt w wysokości 70 tys. dolarów. Pytany, jak udało mu się trafić do FOZZ, tłumaczył, że poradziły mu to znajome urzędniczki w banku, w którym prowadził rachunek. Krótkoterminowy kredyt w Funduszu, twierdził Solorz, był bowiem dużo bardziej dostępny niż w normalnym banku.

Rozliczenia musiały być jednak bardzo skomplikowane. Najpierw Solorz zapewniał sąd, że wpłacił cały depozyt w jednej racie. Ale gdy okazano mu przekaz tylko na 52 tys. dolarów, zamilkł. Jak relacjonowała "Rzeczpospolita", sąd kazał zapisać w protokole: "Mimo upływu czasu świadek nie odpowiada".

Kolejne pytania wywoływały jeszcze większą nerwowość. Solorz zaprzeczył, by znał dyrektora generalnego FOZZ Grzegorza Żemka, współpracownika wojskowego wywiadu, ale wtedy sąd przytoczył jego własne zeznania sprzed lat. Wtedy opowiadał, że Żemka poznał w drugiej połowie lat 80. w Luksemburgu, gdy w tamtejszej filii Banku Handlowego starał się o 150 tys. dolarów kredytu. (W tamtych czasach 28-letni Solorz zajmował się sprowadzaniem aut z Niemiec do Polski, a dostęp do kontraktów umożliwił zaprzyjaźniony szef jednej z Centrali Handlu Zagranicznego, którego poznał podczas pobytu w Niemczech).

Być może Żemek lepiej pamiętał Solorza. W każdym razie w czasie tej niezwykłej rozprawy to on, siedząc na ławie oskarżonych, zapytał, czy ten współpracował z tajnymi służbami. "Na czym miałoby to polegać?" - biznesmen dopytywał się Żemka, ale sąd uciął ten dość osobisty dialog. Solorz oznajmił wtedy: "Nigdy nie współpracowałem ze służbami specjalnymi".

Półtora roku później w IPN odnajdzie się teczka Solorza. Według niej znalazł się w kręgu zainteresowań cywilnych specsłużb w 1983 r., gdy po sześciu latach wrócił do kraju, podejrzewając wspólników o nieuczciwe interesy. Solorza (woził wówczas dary do Polski, współpracując z Polską Akcją Katolicką) zarejestrowano, przyznano kryptonim Zegarek, ale po trzech latach mało owocnej współpracy zakończono ją z obawy przed dekonspiracją. Młodym Polakiem interesowała się akurat zachodnioniemiecka policja, a jego berlińskie mieszkanie przeszukano. Rok później biznesmen zajął się sprowadzaniem aut do Polski i w Luksemburgu rozmawiał z Grzegorzem Żemkiem o kredycie.

Dobry rząd tynfa wart

Na jednej z ostatnich gali Polsatu w loży honorowej zasiedli obok szefa wicepremier Grzegorz Schetyna, minister sportu Mirosław Drzewiecki i minister kultury Bogdan Zdrojewski. Nic dziwnego, stacja zawsze dobrze żyła z niemal każdą władzą. Już przed 10 laty ukuto termin "polska partia Solorza", która szła w poprzek wszelkim partyjnym legitymacjom. Pod koniec rządów Cimoszewicza postanowił zbudować statek, by ratować kolebkę "Solidarności" - Stocznię Gdańską. Jak wspomina Jerzy Borowczak, były szef związkowców w stoczni, wodowaniu towarzyszyło wielkie święto, w dawnym kinie Leningrad Solorz wykupił dwa premierowe seanse dla robotników z rodzinami, postawił piwo i kiełbaski. Piotr Nurowski, bliski współpracownik, dodaje, że dwóch stoczniowców ze łzami w oczach przyszło ofiarować swe ślubne obrączki w ramach podziękowań. Solorz miał apetyt na kolejne statki, być może całą stocznię, ale syndyk nie zamierzał mu jej sprzedawać.

W tym nieformalnym gronie pod nazwą PPS dobrze czuli się i politycy prawicy, i lewicy, nie zapominając o ludowcach. Ale wydaje się, że dopiero za obecnych rządów Solorz może czuć się naprawdę spokojnie, zwłaszcza jeśli pamiętać, co zgotowały mu rządy PiS. To wtedy odnaleziono tajną notatkę UOP sprzed 15 lat, według której firmy Solorza miały prać pieniądze włoskiej mafii. Prokuratura od roku zapewnia, że to poważne, wielowątkowe śledztwo i nie sposób przewidzieć, kiedy można spodziewać się pierwszych wniosków. Wiadomo jednak, że oficer ABW oddelegowany do pomocy prokuraturze tuż po zmianie władzy został wymieniony na innego.

Decyzję podjął Krzysztof Bondaryk, były oficer UOP z solidarnościowego zaciągu, który przez pięć lat pracował dla Solorza w Invest-Banku, Elektrimie i w Erze. On też, już będąc szefem ABW, dostał od Ery przez miniony rok pół miliona złotych m.in. za to, że nie pracuje w konkurencji (choć sam zerwał kontrakt, odchodząc do ABW). Era formalnie nie należy już do Solorza, ale w jej władzach wciąż zasiadają przedstawiciele polsatowskiego imperium.

Bondaryk musi być dziś więc dla Solorza jednym z najcenniejszych znajomych, ale są też inne powody do zadowolenia. Prokuratura, która za PiS sprawdzała nieprawidłowości przy prywatyzacji elektrowni Pątnów-Konin-Adamów, które Solorz włączył do swego imperium, i już brała się za aresztowania, po wyborach straciła serce do tej sprawy tak bardzo, że - jak informuje nas rzeczniczka prokuratury na warszawskiej Pradze - postępowanie umorzono.

Kolejne prezenty obecnej ekipy umożliwi nowa ustawa o radiofonii i telewizji. Przewiduje ona, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji w nowym już składzie rozdzielać będzie abonament na "misyjne" programy także wśród nadawców prywatnych. Jak spekuluje rynek, to jeden z powodów uruchomienia przez Polsat własnego kanału informacyjnego.

Krótki wypad do Singapuru

Choć bardzo szybko wskoczył na czołowe miejsca w rankingach majętnych Polaków, nigdy nie obnosił się z bogactwem. W niczym nie przypomina konkurentów, którzy mają zwyczaj - jak głosi anegdota - trzymać w jedwabnym woreczku każdą parę butów. Gdy po latach wynajmowania ciasnych pokoików wybudował w końcu własną siedzibę, swój rozległy gabinet z panoramicznym widokiem na Warszawę i dodatkowymi pomieszczeniami prezentował gościom nie tyle z dumą, co lekkim zażenowaniem.

Nie epatował bogactwem, ale konsekwentnie rozwijał swe pasje. Jarosław Sellin do dziś pamięta swój lot starym śmigłowcem Solorza. Lecieli z Gdańska do Warszawy, biznesmen zajął miejsce na przodzie, a Sellin wraz z Wiesławem Walendziakiem i Piotrem Nurowskim usiedli z tyłu. Ponieważ śmigłowiec był zdezelowany, a temperatura po starcie znacznie spadła, zdesperowani pasażerowie sami złapali za gazety, by załatać nimi szpary w oknach.

Długo, właściwie do dziś, zachował bardzo naturalny sposób bycia. Jedni dziennikarze są pewni, że jeszcze w połowie lat 90. widywali go z całą rodziną w McDonaldzie, inni opowiadają, że w soboty sam robił zakupy na słynnym bazarku przy pl. Szembeka. Niektórzy pamiętają, jak w polsatowskim bufecie stał z talerzem bigosu albo wątróbki i nie zważając, że obiad stygnie, czekał, aż bufetowa wyda kilkadziesiąt groszy reszty.

Dziś najbogatszy Polak ma według szacunków "Forbesa" około miliarda dolarów. Skomplikowana struktura spółek nie pozwala zachodnim analitykom oszacować prawdziwej wartości tego majątku. Luksusowy Global Express służy nie tylko do wyjazdów na wczasy, ale nawet na krótkie wypady ze współpracownikami. Minionej jesieni Solorz wyskoczył z nimi do Singapuru zobaczyć, jak sobie poradzi Robert Kubica w wyścigu Formuły 1.

Czasy się zmieniają, majątek rośnie, ale rady, jakimi dzielił się z nami przed laty, wyglądają na wciąż aktualne: "Biznes może robić każdy. Wystarczy trochę wyczucia, umiejętności i łut szczęścia. I by się udał, wcale nie trzeba być hochsztaplerem".