Warszawski supersam był sklepem kultowym. Dobrze zaopatrzony, nowoczesny, fascynował nie tylko klientów spragnionych deficytowych towarów, ale też artystów, którzy unieśmiertelnili go w swoich filmach.

Supersam przyciągał warszawiaków na plac Unii Lubelskiej głównie tym, że w czasach PRL był jednym z najlepiej zaopatrzonych sklepów w stolicy. A zmęczeni staniem w kolejkach klienci mogli się na miejscu pokrzepić w barze szybkiej obsługi. Był jednak nie tylko najsłynniejszym peerelowskim sklepem samoobsługowym, lecz także dziełem architektury. Wyróżniał się nowatorską konstrukcją dachu zawieszonego za pomocą dźwigarów i stalowych lin.

Reklama

Supersam fascynował artystów. Jerzy Gruza umieścił w nim część akcji komedii „Dzięcioł”. Mimo protestów artystów i obrońców zabytków w grudniu 2006 r. został jednak zburzony. Na jego miejscu ma stanąć wieżowiec.

KATARZYNA ŚWIERCZYŃSKA: Łatwo było dostać pracę w warszawskim supersamie?
ALINA STRUŚ: A skąd! Nie mogła tam pójść pierwsza lepsza z ulicy. Kandydatka do pracy musiała mieć wygląd, brano tylko dziewczyny eleganckie i uśmiechnięte. Trzeba było przejść przez kadry, a potem zdać egzamin u samego dyrektora.

Reklama

Egzamin?
Dostałam kartkę, pióro i musiałam policzyć procenty.

Było trudno?
Nie, ja wcześniej siedem lat w delikatesach pracowałam, więc wszystko było dla mnie proste. W supersamie wszystkie nowe musiały przejść przez warzywniak, bo tam niby najtrudniej, trzeba było wszystkie ceny na pamięć znać. Ja już po roku awansowałam na kasjerkę. Byłyśmy ubrane w fartuszki, najpierw w takie kakaowe z białym kołnierzykiem, potem dostałyśmy niebieskie. Każda miała trzy i musiała dbać, żeby codziennie w czystym przychodzić.

Jak pani sobie dawała radę z kolejkami?
Przed świętami w ciągu ośmiu godzin obsługiwałam nawet po dwa tysiące klientów. Ale ludzie mnie lubili, bo byłam uczciwa i szybka. Jeden pan to nawet kiedyś w rękę chciał mnie koniecznie pocałować. Ja mówię, że tłuste od baleronu, ale on się uparł. Za to, że u mnie w kolejce zawsze krótko stoi.

Reklama

Pani jako kasjerka pilnowała, żeby każdy kupował tyle, ile przewiduje limit?
Tak. Czasem ciężko było, szczególnie jak kobiety z dziećmi przychodziły. No bo jak jedna osoba mogła kupić tylko pięć galaretek, a tu kobieta z czwórką dzieci? No to pozwalałam wziąć dwie więcej. Czasem też dzieliłam się swoimi kartkami, choćby na mąkę. Kiedyś nie można było kupić gotowych makaronów, samemu się robiło, i jak ktoś miał dużą rodzinę, to był problem z kilograma mąki wyżywić. A ja jako pracownik handlu nie narzekałam. Tygodniowo mogłam dodatkowo 30 deka wędliny kupić.

Co można było kupić w supersamie?
Wszystko! Nawet szampon dla psa był za 1200 zł. Albo żyletki pięć paczek za 500 zł. A wędliny jakie! Baleron taki sznurowany, do dziś ten smak pamiętam! Jak masełko! Do supersamu ściągała cała Warszawa. Pomarańcze dwa razy w roku rzucali. Na 1 maja i 22 lipca.

Klienci się bili o towar?
Jak schab rzucali, taki paczkowany, to już przed otwarciem stali pod wejściem i w szyby stukali. Jak otwieraliśmy, to biegli przez sklep.

Szkoda pani supersamu?
Pewnie. Ale w ostatnich latach to już i tak nie było to samo. Poszłam na zakupy, a tam na kasach dziewczyny jakieś takie nieuczesane... Za moich czasów to nie do pomyślenia było.

Teraz kasjerki mają łatwiej?
Teraz za nowoczesne to wszystko. Ja nie dałabym rady.

*Alina Struś w tym roku kończy 75 lat. W supersamie pracowała 18 lat, zaczęła w 1970 r.