To miało wyglądać tak: 21 października 1981 r. zmęczona spotkaniem z robotnikami radomskich zakładów Anna Walentynowicz nocuje u swojej znajomej - Ewy S. Nie wie, że kobieta, działaczka miejscowej "Solidarności", jest tajnym współpracownikiem bezpieki o pseudonimie Karol i że kilka dni wcześniej przyjęła od swych mocodawców zlecenie specjalne - otrucie słynnej opozycjonistki.

Reklama

>>>Gwiazda:Trucicielom z SB należy się kara

Ma jej dosypać do herbaty silną dawkę leku moczopędnego o nazwie furosemidum, który podany w dużym stężeniu prowadzi do nagłego odwodnienia organizmu, co może doprowadzić nawet do zawału serca i śmierci.

Do dziś nie wiadomo, czy agentka miała świadomość, że może zabić Walentynowicz. Ona sama stanowczo zaprzecza. Twierdzi też, że nie współpracowała z bezpieką. "To nie miało być zabójstwo z premedytacją. Bezpiece chodziło o zatrucie Walentynowicz i wyeliminowanie jej ze spotkań z robotnikami" - mówi Antoni Dudek, historyk i doradca prezesa IPN. "Jednak esbecy nie przejmowali się, że otrucie mogło zakończyć się śmiercią Anny Walentynowicz" - dodaje.

Czy zarzuty usłyszy też Ewa S.? W tej sprawie IPN na razie milczy.

Opozycjonistkę uratował przypadek - w ostatniej chwili zrezygnowała z noclegu w Radomiu. Rozczarowana przebiegiem spotkań, na które przychodziło niewielu robotników, po zaledwie jednym dniu spędzonym w tym mieście wróciła do Gdańska.

Anna Walentynowicz od początku swej antykomunistycznej działalności była solą w oku szefów SB. Bezpieka zaczęła ją inwigilować jeszcze pod koniec lat 70., gdy jako suwnicowa z gdańskiej stoczni rozpoczęła działalność opozycyjną w podziemnych Wolnych Związkach Zawodowych.

Reklama

Jednym z głównych wrogów systemu stała się w sierpniu 1980 r., gdy protest przeciwko zwolnieniu jej z pracy doprowadził do powstania pierwszych za żelazną kurtyną niezależnych związków zawodowych. "To była bardzo silna kobieta, bezpieka się jej bała" - tłumaczą historycy.

>>>Walentynowicz i PiS razem przeciwko Wałęsie

Decyzja o otruciu Walentynowicz zapadła kilka dni przed jej przyjazdem do Radomia, prawdopodobnie w ścisłym kierownictwie SB. Wykonawcami mieli być Wiesław S. i Tadeusz G. Obaj zajmowali się inwigilacją opozycji. Tuż przed wizytą Walentynowicz w Radomiu sporządzili notatkę, w której szczegółowo instruowali Ewę S., jak ma otruć kobietę. Sprawa wydawała się prosta - w tamtym czasie działacze "Solidarności", nie zdając sobie sprawy z grożącego im niebezpieczeństwa ze strony SB, niespecjalnie dbali o swe bezpieczeństwo.

"Dopiero stan wojenny i lata 80. z szeregiem dziwnych zgonów opozycjonistów uświadomiły ludziom, że władza może zrobić coś więcej, niż tylko nękać, zapychając zamki w drzwiach czy przebijając opony w samochodach" - mówi Antoni Dudek. "Choć już wcześniej były sygnały, że SB nie zważa na zagrożenie życia swoich ofiar. Tak było choćby w przypadku pobitego na śmierć w 1977 roku Stanisława Pyjasa" - dodaje.

Wiele wskazuje na to, że otrucie Walentynowicz nie było jedyną tego typu akcją funkcjonariuszy bezpieki. W 1978 roku do jedzenia lub picia uczestników warszawskiej pielgrzymki na Jasną Górę dodali specyfik, którym zatruło się kilkanaście osób - m.in. członkowie Studenckiego Komitetu Solidarności z Krakowa. Wśród nich był obecny poseł do europarlamentu Bogusław Sonik.

"Ostatniego dnia pielgrzymki straciłem przytomność, trafiłem do szpitala. Nie wiedziałem, co się stało, kładliśmy to na karb zmęczenia" - opowiada. "Dopiero kilka lat temu przeczytałem dokument SB, w którym napisano, że zostałem <zneutralizowany przez podanie środków farmakologicznych>. Musiano mi coś podać do picia na polanie przed samym wejściem do Częstochowy, gdzie zatrzymywała się każda warszawska pielgrzymka, ale jak to dokładnie było, nie pamiętam" - dodaje Sonik.

Wiesław S. i Tadeusz G. nie przyznają się do winy. Jeśli stawiane im zarzuty się potwierdzą, grozi im do pięciu lat więzienia. Na razie obaj musieli wpłacić poręczenie majątkowe w wysokości 10 i 8 tysięcy złotych. Nie mogą również opuszczać kraju.