Wystarczy wpisać w internetową wyszukiwarkę "kupię książeczkę sanepidu", by w ogłoszeniach przebierać jak w ulęgałkach: "Oryginalna książeczka sanepidu", "Pomoc w wyrobieniu" itd.

"Ja w sprawie ogłoszenia..." - dzwonię pod jeden z podanych numerów. "Potrzebuje pani książeczkę? Na kiedy?" - pyta rzeczowo kobieta, która odebrała telefon.

Reklama

Umawiamy się już na drugi dzień rano przed centrum handlowym na warszawskim Mokotowie. Zjawia się młoda, wyglądająca najwyżej na dwadzieścia kilka lat dziewczyna. "Jestem Monika" - przedstawia się i wręcza mi książeczkę. Jest w niej wpis o trzykrotnym wykonaniu badania kału i zaświadczenie lekarza o braku przeciwwskazań do podjęcia do pracy. "Sama z takiej korzystam. Wszystko na pewno będzie w porządku" - zachwala swój towar Monika. Kiedy pytam, skąd ma wszystkie wpisy, odpowiada pewnie, że ma ciocię w sanepidzie.

>>>Uważaj na larwy robaków z chlebie z Ustki

Za książeczkę płacę jej 75 zł. Teraz tylko muszę wpisać swoje dane i już mogę sprzedawać lody, zostać pomocnikiem kuchennym w smażalni ryb albo hostessą częstującą ludzi jogurtami w supermarkecie. Dzwonię na numer z internetowego ogłoszenia: poszukiwana jest kelnerka do pizzerii w Warszawie. Prowadzący rekrutację mężczyzna jest zdziwiony, kiedy pytam o to, jak sprawdza prawdziwość badań. "Są pieczątki, to znaczy, że jest ważna. Jak niby miałbym to sprawdzić?" - pyta. Nie chce jednak podać nazwiska w obawie przed nalotem "pań z sanepidu".

Reklama

Według wpisu w książeczce moje badanie zostało zrobione w Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Wołominie. "Pieczątkę każdy może sobie zrobić. Ja przecież nie mam na to wpływu" - obrusza się Zygmunt Dębski, kierownik sekcji epidemiologii, którego nazwisko widnieje w fałszywej książeczce.

Rzecznik Głównego Inspektora Sanitarnego Jan Bondar przyznaje, że fałszywe książeczki to prawdziwa plaga. Tym bardziej że czyste można kupić bez problemu, bo nie są drukami ścisłego zarachowania. I choć teoretycznie pracownicy sanepidu kontrolujący zakład pracy mogą sprawdzić, czy badanie rzeczywiście zostało wykonane, to zazwyczaj kończy się na teorii. "Mamy zbyt mało ludzi, by robić szczegółowe kontrole w każdym punkcie gastronomicznym" - przyznaje Wiesław Rozbicki z warszawskiego sanepidu. "Tak szczegółowo sprawdzamy jednak zawsze wtedy, kiedy dojdzie do jakiegoś zatrucia" - mówi.

Reklama

>>>Całe rodziny zatruły się salmonellą

Kontrolerzy mają jeszcze jedną wskazówkę: od dwóch lat w książeczkach nie jest już wymagana pieczątka stacji sanitarno-epidemiologicznej, a jedynie zaświadczenie od lekarza. "Jeśli więc w książeczkach z datą późniejszą są takie pieczątki, można domniemywać, że zostały sfałszowane" - mówi Jan Bondar.

To jednak też tylko teoria. Bo o tym, że nielegalnie zdobyta książeczka jest honorowana i przez pracodawcę, i przez inspektorów sanitarnych, doskonale wie Maciej z Warszawy, który pracuje w punkcie małej gastronomii przy jednym ze stołecznych kin. "Kontrolerzy wpadają średnio raz na dwa miesiące. Patrzą tylko, czy daty w książeczce się zgadzają, i to wszystko" - opowiada.

Joanna, 23-latka z Wielkopolski, potrzebowała książeczki w ubiegłym roku, by odbyć wakacyjne praktyki w barze nad jeziorem. "Nie chciało mi się biegać po mieście z pojemnikami na kał" - przyznaje bez zażenowania. Jej pracodawca zapytał jedynie, czy ma książeczkę i nawet do niej nie zajrzał.

Ważna jest także kwestia finansowa: zrobienie wszystkich badań i wizyta u lekarza kosztuje ok. 110 zł, tymczasem gotową książeczkę można kupić za 70 - 80 zł.

Wszystko to może oznaczać, że w polskich barach i restauracjach pracuje rzesza ludzi, którzy są nosicielami salmonelli czy groźnych chorób pasożytniczych. Jak wynika z danych Państwowego Zakładu Higieny, co roku na salmonellozę choruje ok. 7 tys. osób. Szczyt zatruć zawsze przypada w wakacje.