Instytucja odpowiedzialna za taksowanie kierowców za wjazd do miasta, czyli Transport for London, podliczyła, że polska placówka dyplomatyczna jest winna pół miliona funtów (ok. 2,5 mln zł) i jest jedną z 53 ambasad, które nie płacą obowiązkowego congestion charge. Tę opłatę wprowadzono sześć lat temu. Dziś za jazdę lub parkowanie w ponad dwudziestu centralnych dzielnicach miasta, m.in. Notting Hill, Chelsea czy Westminster, gdzie leży polska placówka, trzeba zapłacić osiem funtów dziennie (ok. 40 zł).
Skąpią na to nie tylko Polacy, ale też m.in. Rosjanie, Amerykanie i Japończycy. Wszyscy zasłaniają się prawem międzynarodowym. "Dyplomaci są zwolnieni z płacenia jakichkolwiek podatków bezpośrednich. To wbrew postanowieniom konwencji wiedeńskiej" - tłumaczy Robert Szaniawski z Ambasady RP w Londynie. "W Nowym Jorku nikt nie każe płacić dyplomatom za wjazd do centrum, a więc zasady wzajemności obowiązują" - mówi twardo Matt Goshko, rzecznik prasowy ambasady USA w Londynie. Amerykanie są winni stolicy Wielkiej Brytanii gigantyczną kwotę 3 mln funtów, ale nie zamierzają jej regulować.
Władze Londynu nie przyjmują prawnych wywodów ambasad. "To nie jest podatek, ale opłata za usługę" - twierdzą i zapowiadają walkę z dyplomatycznymi dłużnikami. Miasto chce odzyskać łącznie 27 mln funtów. Ale jak mówią eksperci, szanse na sukces mają nikłe. "Gdy pracownik ambasady Gruzji w Waszyngtonie zabił po pijanemu dwie osoby, władze przez kilka miesięcy były bezsilne, bo chronił go immunitet" - mówi prof. Michał Chorośnicki, szef Katedry Teorii i Strategii Stosunków Międzynarodowych na Uniwersytecie Jagiellońskim. "Dyplomaci interpretują prawo na swoją korzyść i mogą czuć się w tym przypadku bezkarni" - dodaje.