Zadbany, parterowy dom z ogródkiem przy ul. Związkowej w Zamościu. To właśnie tu Bartosz Orzechowski, zanim wstąpił do wojska, a potem rozpoczął pracę w BOR, mieszkał razem z rodzicami i młodszą siostrą. Przed wejściem kilku młodych mężczyzn, nerwowo palą papierosy. Przepraszają, ale nie chcą rozmawiać z dziennikarzami.

Reklama

Co chwila przejeżdżają samochody. Bliscy, przyjaciele, znajomi pragną być razem i pocieszać tych, którzy Bartka kochali najbardziej. Wśród nich jest także żona zabitego. Byli małżeństwem zaledwie od wiosny zeszłego roku. Nie mieli jeszcze dzieci.

W okolicy wszyscy Bartosza Orzechowskiego doskonale znali, ale większość sąsiadów dopiero z popołudniowych wiadomości dowiedziała się, czym naprawdę się zajmował i jak bardzo niebezpieczny wykonywał zawód.

"Jak usłyszałam nazwisko, zamarłam, a potem po prosu się rozpłakałam. Tak bardzo mi go szkoda. Szkoda mi jego rodziców, muszą przeżywać piekło. Stracili wspaniałego syna. Tak bardzo byli z niego dumni. Nie wiedzieliśmy, co dokładnie robi, że był w Iraku. Cały czas byliśmy przekonani, że dalej służy w wojsku, ale tu na miejscu w kraju. Sam niechętnie mówił o swej pracy. Teraz rozumiemy, dlaczego musiał dochować tajemnicy" - opowiada kobieta, mieszkająca kilka domów dalej.

Reklama

Znajomi wspominają Bartosza jako otwartego, radosnego człowieka. "Miłośnik sportu, jego największą pasją była koszykówka" - dodaje kolega z osiedla. Ostatnia raz wiedzieli się w wakacje. Spędził kilka tygodni w domu rodziców z żoną.

"Teraz na Wszystkich Świętych 1 listopada planował powrót do kraju. Miał ponoć zostać już na stałe. Rodzice nie mogli się doczekać. Zabrakło zaledwie kilku tygodni…" - dodaje ze smutkiem Wiesław Gramatyka, szef zamojskiej straży miejskiej, w której pracuje matka zabitego funkcjonariusza.

Funkcjonariusz, który zginął, był kierowcą ambasadora. To z jego strony wybuchł samochód-pułapka. Na kierowcę poszła główna siła eksplozji. Nie było więcej śmiertelnych ofiar, bo auta w konwoju były silnie opancerzone.