p
Michał Paweł Markowski*
Pułapki krytyki zaangażowanej
I znów to samo. I znów odzywa się krytyk, który tęskni za dobrymi, dawnymi czasy, kiedy to krytyka literacka "ustalała hierarchie i kanony" i "była narzędziem samopoznania literatury". I znów biadolenia na to, że teraz kto inny owe kanony i hierarchie ustala i że ten ktoś już krytyka o zdanie nie pyta.
I znów ten sam mechanizm: ja już nie mam władzy ustalania kanonu, więc ten, kto taką władzę ode mnie przejmie, nie ma do tego prawa, bo tylko ja je miałem, tylko ja wiedziałem co prawdziwe, a co fałszywe. Ba! Ja wcale nie ustalałem kryteriów, kryteria ustalały się samorzutnie, zgodnie z naturą rzeczywistości, która jaka jest, każdy widzi, a kto nie widzi, ten ślepy.
Tak właśnie rozumuje Andrzej Werner w eseju "Pochwała dekadencji" ("Europa", nr 19 z 10 maja). Jest to rozumowanie nie tylko do cna przeniknięte podejrzaną nostalgią do czasów minionych, kiedy Werner był sprawnym narzędziem samopoznania literatury. Jest to także rozumowanie oparte na kompletnie chybionym argumencie, którego przesłanki czas wreszcie odsłonić, by spór o literaturę nabrał większej przejrzystości.
Interesy i poglądy
Werner pisze tak: "Krytyk jest dzisiaj częścią grupy reprezentującej raczej wspólnotę interesów niż wspólne poglądy. Nie tyle projektuje literaturę, a wraz z nią i cały świat rzeczywisty, który literatura chciała zawrzeć w sobie i przetworzyć, ile jest zarządcą i buchalterem masy spadkowej (...). Ekspertem do wynajęcia przez tę czy inną firmę, nawet jeśli do jego obowiązków będzie należała niezależność poglądów. Bowiem sens wypowiedzi zawsze będzie zależał od reżysera na medialnej scenie". To jeden z kluczowych fragmentów, więc na chwilę przy nim pozostanę.
Opozycja jest jasna. Prawdziwa krytyka projektuje literaturę, nieprawdziwa - reżyseruje jej spektakl na scenie medialnej. Prawdziwa literatura zawiera w sobie i przetwarza rzeczywistość, nieprawdziwa twierdzi, że rzeczywistość nie istnieje. W związku z tym, na mocy prawa przechodniości, krytyka, która zajmuje się prawdziwą literaturą, sama musi być prawdziwa i sama musi, jak pisze Werner, "rozrzedzić mgłę nierzeczywistości, jaką spowijają wokół nas media".
Całe to rozumowanie pełne jest dziwacznych sprzeczności i błędów. Po pierwsze, wątpliwe wydaje się rozdzielenie interesów i poglądów. Czy ktoś, kto ma jakiś wyraźny pogląd, nie ma interesu w tym, żeby ten pogląd uznali inni? Otóż nikt nie ma poglądów dla samych poglądów, lecz powinien je mieć po to, by je wygłaszać i ich bronić w dyskusji, która to dyskusja, czy Werner tego chce, czy nie, rozgrywa się zawsze na scenie medialnej. Należy odróżnić prymitywne igrzyska, o których słusznie Werner pisze, że niszczą literaturę i krytykę, od mediów jako koniecznego nośnika wszelkiej dyskusji. Gdy jednak zgodzimy się, że media mediom nierówne, albo też gdy zgodzimy się, że należy czuwać nad przywróceniem mediom ich właściwej roli, to uznajmy też, że w takim razie nie wolno nam uciekać ze sceny medialnej, jeśli chcemy, żeby ktokolwiek nasze poglądy rozumiał. Zgódźmy się jednak wtedy także i na to, że poglądów od interesów odseparować się nie da, bo poglądy niewyłożone publicznie nie mają żadnego znaczenia. Mieć pogląd to bronić go, a bronić można tylko na "scenie medialnej". Innej sceny nie ma i nie będzie, a jeśli ktoś dowodzi swojej niechęci do mediów za ich pomocą, to słusznie naraża się na zarzut cynizmu. Werner nie jest dekadentem. Jest cynikiem.
Drugi wątek, ściśle z pierwszym związany, dotyczy usługowej pracy krytyka. Według Wernera prawdziwy krytyk głosi poglądy niezależne, nieprawdziwy jest "ekspertem do wynajęcia przez tę czy inną firmę". Otóż jest to rozumowanie chybione i naiwne. Poglądy niezależne od kogo lub czego, chciałoby się zapytać? Pojęcie niezależnych poglądów jest śmieszne, bo zakłada, że krytyk może stworzyć sobie język prywatny, niepodobny do nikogo i niczego, że będzie osłaniał się skutecznie przed jakimikolwiek wpływami, że będzie do szpiku kości "samoswój". Otóż nie ma takiej krytyki, bo nie ma też takich poglądów. To, że krytyk nie wynajmuje się za jakieś pieniądze do pisania głupstw, nie znaczy, że nie wynajmuje się w ogóle. Wszyscy, którzy coś o czymś mówimy, dajemy się wynająć przez języki rozleglejsze od naszego, stajemy się pracownikami firmy, która nazywa się ideologia. Nie ma poglądów, które nie byłyby zadłużone w jakiejś ideologii i każdy pogląd w niej znajduje swoje uzasadnienie. Kto uważa, że przed ideologią się uchroni, zwykle zabiera się do atakowania ideologii jako takiej, co przynosi tylko ten skutek, że wystawia się na łatwe ciosy.
Werner napisał wcześniej, że prawdziwy krytyk "projektuje literaturę". Ależ tak właśnie: każdy z nas projektuje literaturę wedle takiego poglądu, pod którym chce się podpisać. To jednak oznacza, że scena dyskusji publicznej - scena medialna - jest sceną, na której ścierają się projekty właśnie, a nie zaczyna na niej przemawiać sama rzeczywistość. Ta bowiem mówi tylko takim językiem, jakim każemy jej przemawiać i jest - jakby powiedzieli Anglicy, a na co nie ma dobrego tłumaczenia polskiego - "ventriloquized", naszpikowana obcymi głosami. Powiedzmy to jasno: kiedy ktokolwiek ze znienawidzonych przez Wernera krytyków rzeczywistości (nazywa on ich oczywiście ponowoczesnymi) powiada, że rzeczywistości nie ma, to chce jedynie powiedzieć - i ja się z tym zgadzam - że nie ma rzeczywistości samej w sobie, niezależnej od języków opisu i sposobów patrzenia. To nie "pojęcie opisu", jak sugeruje fałszywie Werner, "staje się uzurpacją", ale pojęcie opisu neutralnego, niezabarwionego światopoglądowymi przesłankami, nieopartego na rozmaitych, najczęściej niedostrzegalnych lub całkiem zwyczajnie wypieranych z pola świadomości determinantach. Tradycyjny chwyt polegający na wyciąganiu z tego stanowiska przekonania, że nie ma rzeczywistości, jest naiwnie śmieszny i zdaje się sugerować, że skoro ktoś uważa, że istnieją rozmaite wykładnie "Fausta", to znaczy, że "Faust" w ogóle nie istnieje.
Z perspektywizmu nie wynika, jak to się pochopnie sądzi, relatywizm i nihilizm (Werner uporczywie tkwi przy tym archaicznym przekonaniu), lecz bogactwo świata, które daje się przełożyć na różnorodność poglądów i głosów. Nie ma rzeczywistości, jest za to "rzeczywistość", czyli koncept, którym staramy się zatamować rwący nurt życia, i to koncept zideologizowany do cna. Nie może być bowiem inaczej. Spory o rzeczywistość są w pierwszym rzędzie sporami ideologicznymi, bo każdy w tym sporze stara się przekonać drugiego, że to jego koncepcja rzeczywistości (czyli to, jak on rozumie życie i jak się w nim chce odnaleźć) jest trafna. A na czym wedle uczestników sporu polega trafność danej koncepcji? Na jej zgodności z rzeczywistością. Widać figurę błędnego koła? Moim zdaniem jak na dłoni.
Skąd więc ten upór? Skąd zawziętość w mieleniu wciąż tych samych ziaren? Otóż stąd, że ktoś, kto pozostaje w kręgu zdroworozsądkowego myślenia o rzeczywistości ("nie ma co gadać, rzeczywistość jaka jest, każdy widzi"), hołduje bardzo wygodnemu myśleniu mitycznemu, albo lepiej: mitowi mieszczańskiej ideologii, która stanowi mocne residuum XX-wiecznej krytyki literackiej. Mityczność tego sposobu myślenia, trafnie przed laty opisana przez Rolanda Barthes'a, polega na tym, że to, co skonstruowane kulturowo, podaje się za naturalne, za istniejące samo z siebie, niezależnie od kogokolwiek i czegokolwiek. "Tak było, tak jest i tak będzie" - oto dewiza mieszczańskiego intelektualisty, który chce nas przekonać, że porządek rzeczy jest nie tylko naturalny, ale i niezmienny i każda ingerencja w ten porządek jest jego substancjalnym naruszeniem i zubożeniem. Kto śmie powiedzieć, że porządek rzeczy jest skutkiem naszych działań i niczym więcej, staje od razu w szeregu nihilistów i niszczycieli ładu, twierdzących, że poza systemem nie ma nic i że niczego poznać się nie da. Dlaczego? Otóż dlatego, że w medialnej przestrzeni ideologii mieszczańskiej istnieje tylko jeden głos: głos samej rzeczywistości, w którą wsłuchują się jej rzecznicy. Nie można więc powiedzieć, że tyle jest rzeczywistości ile ideologii rzeczywistości, albowiem istnieje tylko jedna ideologia i jedna rzeczywistość. Z tego powodu - co konstatuję ze smutkiem - jakakolwiek dyskusja na temat statusu rzeczywistości (a więc i literatury) z mieszczańskimi krytykami nie jest możliwa, gdyż mieszczańska ideologia taką dyskusję wyklucza z samej zasady. Nie ma sporu, bo nie ma różnych światopoglądów. Gdyby były rozmaite światopoglądy, to nie byłoby jednej rzeczywistości, a skoro tylko tak można sobie ją wyobrazić (niezależnie od przyjmowanej perspektywy), to wszystkie inne poglądy są fałszywe.
Kto jednak te kryteria ustala? Kto dekretuje, co jest rzeczywiste, a co nie? To właśnie druga cecha mieszczańskiego mitu. To sama rzeczywistość ustala kryteria prawdziwości i rozstrzyga, które sądy wobec rzeczywistości są trafne, a które nie. Tym samym rzeczywistość - jako determinująca, a nie determinowana, jako określająca, a nie określana - nabiera cech absolutnych. Intelektualista, który marzy o tym, żeby pozbyć się trudu ustanawiania kryteriów i trud ten przerzucić na samą rzeczywistość, przypomina zagubionego kapłana, który nie wie, jak poradzić sobie z dotkliwym życiem i rozkłada bezradnie ręce, mówiąc, że "wszystko w rękach Boga".
Tak właśnie. Uważam, że krytyk, który powiada, że rzeczywistość istnieje niezależnie od naszych sposobów jej opisywania, my zaś wiemy, czym ona jest, bo dysponujemy takim w nią wglądem, który wolny jest od ideologicznych naleciałości, absolutyzuje rzeczywistość, a tym samym likwiduje możliwość sporu na jej temat. Nie ma nic bardziej spornego niż rzeczywistość i dlatego należy się o nią spierać. W sporze tym jednak nie biorą udziału sama rzeczywistość (i jej pokorni słudzy) z jednej strony i zideologizowane dyskursy z drugiej. Różnica między uczestnikami tego sporu jest taka, że gdy Werner uważa, że przemawia przez niego sama rzeczywistość i tym samym maskuje swoją ideologiczną, mieszczańską postawę, ja powiadam wyraźnie: nie wiem, czym jest rzeczywistość, ale staram się ją jakoś zdefiniować za pomocą różnych języków, które wydają mi się w danym momencie najciekawsze. Najciekawsze zaś to takie, które coś nam mówią o nas, o naszych pragnieniach i lękach, o naszych frustracjach i naszych nadziejach. Jeśli taką postawę Werner nazwie ponowoczesnym nihilizmem, to znaczy to tylko tyle, że zamieniamy się miejscami. Ja przechodzę na pozycje nowoczesne, on zaś na pozycje postmodernistycznego mieszczaństwa, które ignoruje to, co się do niego mówi i wciąż monotonnie powtarza swoje mantry.
Mieszczańska choroba lewicowości
Retoryka tego sporu nie jest nowa i powraca jak bumerang co ileś lat. Falami powracają utyskiwania na rzeczywistość nieprzedstawioną i na to, że pisarze chowają się w wieży z kości słoniowej albo - jak pisze Werner - "w samotni kaligrafa". Krytycy mówią wtedy o potrzebie sprostania wymogom rzeczywistości i o odpowiedzialności wobec historii, potępiają zaś - lub pomijają pogardliwym milczeniem - próby literackie balansujące na granicy bezużytecznego artystostwa, które podobno podważają naszą "wiarę w istnienie świata". W imię rzeczywistości rośnie lawinowo inflacja stadnego banału.
Skąd pochodzą takie argumenty? Otóż pochodzą one według mnie z przekonania, że literatura musi nadążać za duchem czasu, że musi angażować się w sprawy humanizmu, że musi oddalać od siebie pokusę autonomii. Jaki światopogląd za tymi przekonaniami stoi? Otóż nie co innego jak marksizm, albo - szerzej - światopogląd lewicowy. Kto chce, by literatura portretowała rzeczywistość, a nie zagłębiała się w mętne rejony duszy i języka (które - jak wiadomo - są tylko względną nadbudową), ten bezwiednie najczęściej wpada w objęcia krytyki zaangażowanej, a więc - postawmy kropkę nad i - krytyki wysoce zideologizowanej.
By tego dowieść, posłużę się tylko jednym, za to wyrazistym przykładem. W 1939 roku związany z lewicą krytyk Ignacy Fik opublikował przeglądową książeczkę pt. "20 lat literatury polskiej (1918-1938)", będącą drugą częścią "Rodowodu społecznego literatury polskiej". Dla Fika najważniejszym osiągnięciem literatury Dwudziestolecia było odkrycie nowej rzeczywistości społecznej, do tej pory nieobecnej w literaturze, z czego krytyk wyciągał wnioski, że najlepsza literatura to literatura chłopska, bo taka akurat najściślej realizowała postulaty "kontaktu z rzeczywistością". Literatura według niego "musi wyjść z błędnego koła poszukiwania przygód w krajach zabagnionych i mglistych".
Gdyby ktoś chciał sporządzić pełną listę tematów podejmowanych przez literaturę, która wyrzeka się - jak pisze Werner - "rozmowy o istniejącym, widzialnym świecie", to na liście Fika pojawia się niemal kompletny repertuar klisz krytycznych. I wszystkie te cechy dają się sprowadzić do jednej właściwości: odmowy społecznego zaangażowania, która to kategoria nieuchronnie pojawia się, gdy mowa o utraconym dostępie do rzeczywistości.
W tym samym 1939 roku, w którym Fik publikował swoją diagnozę, Bruno Schulz ogłosił drukiem esej krytyczny poświęcony swojej niestrudzonej protektorce Zofii Nałkowskiej: "Zofia Nałkowska na tle swej nowej powieści". Powieścią tą byli "Niecierpliwi", jeden z najciekawszych utworów psychologicznych powstałych w międzywojennej Polsce.
Schulz odwraca argument Fika, choć wcale się do niego nie odwołuje. Wedle niego najciekawsze utwory literackie sięgają do głębi ludzkiej świadomości, do "sfery podkulturalnej", gdzie nawiązują się "konszachty (...) z tym, co nie może być nigdy włączone w świadomy zespół duszy", a więc i przedstawione. Nie to, co uformowane i racjonalne, fascynuje Schulza, ale odwrotnie - to, co znajduje się "w groźnym sąsiedztwie chaosu", który mieści się poza jasno wyznaczonymi granicami "rzeczywistości". Dla Schulza twórczość artystyczna jest "organizowaniem wzruszenia", "inżynierią mas emocjonalnych" i nie dotyczy tego, co oczywiste, rozumne i obiektywne. "Wkracza się tu - pisze Schulz o Nałkowskiej, ale także o swoim ideale literatury - za każdym razem w całkowicie nieprzewidziane".
By pokazać różnice między dwoma skrajnymi paradygmatami tożsamości i dwoma skrajnymi modelami literatury, Schulz zestawia ze sobą dwie pisarki: Marię Dąbrowską i Zofię Nałkowską. Pierwsza z nich lokuje człowieka w wyraziście określonej sytuacji historycznej i "to umiejscowienie w epoce jest u niej ostateczną determinantą" jego działania. Chodzi tu o to, że istota człowieka spełnia się w otaczającym go kontekście społeczno-politycznym: człowiek jest sobą tylko wtedy, gdy jest ściśle zdefiniowany przez pozycję, jaką zajmuje w kontekście polityczno-społecznym i gdy wie, czym jest rzeczywistość. Inaczej jest - powiada Schulz - w przypadku Nałkowskiej. W jej powieściach "żadna naturalna grawitacja nie orientuje już spraw, nie wskazuje im przynależnego i jedynie właściwego miejsca". Człowiek odczuwa raczej "problematyczność" własnej egzystencji, "zawieszenie w pustce", "bezdomność".
Niech żyją interpretacje!
Kto więc ma rację? Fik czy Schulz? Werner czy ja? I Fik, i Werner domagają się powrotu rzeczywistości, co ja odczytuję jako żądanie powrotu dziwnego melanżu ideologii mieszczańskiej i marksistowskiej. Te pozornie niemożliwe do pogodzenia światopoglądy łączą się we wspólnym przekonaniu, że interpretacja rzeczywistości nie jest najlepszym rozwiązaniem. Trzeba zlikwidować interpretację, powiadają zadziwiająco wspólnym głosem mieszczanie i marksiści. Pierwsi nie chcą interpretacji, bo ich zdaniem narusza ona status quo swoim nadmiernym subiektywizmem i grozi rozpadem wspólnoty ustalonych wartości. Drudzy nie chcą interpretacji, bo trzeba wreszcie ten świat zmienić, a nie tylko w nieskończoność interpretować. Dla obu stanowisk przekonanie, że rzeczywistość mówi wieloma językami (podświadomości, metafizyki, seksualności, estetyzmu, kontemplacji) i że nie ma żadnych, ale to żadnych pozaideologicznych, obiektywnych kryteriów, by stwierdzić, który z tych języków jest lepszy, a który gorszy - jest nie do przyjęcia. Kto mówi, że najważniejsza jest rzeczywistość, chce także powiedzieć, że wie, jakim językiem rzeczywistość przemawia najtrafniej. A od takiego przekonania krok już tylko od tego, przed czym chciałby literaturę i krytykę uratować Andrzej Werner: od nieznoszącej żadnego sprzeciwu władzy i od sprytnej socjotechniki, która zastępuje rzetelne interpretacje. Uważam, że mieszczaństwo i marksizm stanowią dwa bieguny myśli nowoczesnej i są to bieguny dla literatury i krytyki zgubne.
Czy więc racja jest po mojej stronie? Czy słusznie Schulza obieram za przewodnika? Podobnie jak on - i jak wielu pisarzy od Leśmiana po Myśliwskiego - nie wierzę w nieinterpretowalną rzeczywistość, choć nie wierzę także w to, że rzeczywistości nie ma. Z tej wiary wynika przekonanie, że nie ma opozycji między językiem a rzeczywistością, istnieją zaś poważne różnice między światopoglądami powoływanymi do jej opisywania. Rzeczywistość, owszem, istnieje, tyle że jej sens zmienia się z każdym nowym językiem. Mówmy więc o tym właśnie: o językach opisu, o ideologiach, o światopoglądach, perspektywach, zarówno literatury, jak jej badaczy, a beznadziejnie jałowy dyskurs na temat samej rzeczywistości wyrzućmy do kosza, bo nic z jego żałosnych podrygów nie wynika. Dlatego ma rację Werner, kiedy określa się dekadentem. Dekadent to bynajmniej nie ktoś, kto czuje się zmarginalizowany przez triumfalistyczne socjotechniki ponowoczesności, ale ktoś, kto zabrnął w ślepą uliczkę dyskursu.
Michał Paweł Markowski
p
*Michał Paweł Markowski, ur. 1962, teoretyk literatury, tłumacz, eseista, profesor w Instytucie Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Znawca twórczości Jacques'a Derridy. Opublikował m.in. książki: "Efekt inskrypcji. Jacques Derrida i literatura" (1997), "Nietzsche. Filozofia interpretacji" (1997), "Anatomia ciekawości" (1999, Nagroda Kościelskich), "Pragnienie obecności. Filozofie interpretacji od Platona do Kartezjusza" (1999) oraz "Czarny nurt. Gombrowicz, świat, literatura" (2004). Tłumaczył m.in. pisma Foucaulta, Lévinasa, Deleuze'a i Barthes'a. Ostatnio w nrze 9 "Europy" z 1 marca br. ukazał się esej Markowskiego "Powieść w krainie idei" poświęcony Johnowi M. Coetzeemu.