Ciała starszej posterunkowej Justyny Zawadki i sierżanta Tomasza Twardo zbadają teraz specjaliści w Zakładzie Medycyny Sądowej. A technicy kryminalni sprawdzą każdy ślad na ich samochodzie. Bo choć z pierwszych oględzin zwłok wynika, że obydwoje śmiertelne obrażenia odnieśli podczas wypadku, to wciąż nie wiadomo, jak do niego doszło.

Komendant Główny Policji generał Marek Bieńkowski powiedział dziennikarzom, że ślady wskazują na poślizg auta. Ale śledczy biorą pod uwagę kilka hipotez. Policjanci mogli jechać zbyt szybko, a było wtedy ślisko, ale mógł ich też ktoś zepchnąć z drogi.

Komendant Bieńkowski sam rozmawiał z rodzinami ofiar, które przywieziono na miejsce tragedii. Teraz są pod opieką psychologów.

Co wiemy o wypadku

Wyciągnięte dźwigiem z mułu auto ma niewielkie zniszczenia. Wybitą tylko tylną szybę i pogiętą blachę. Oderwał się też zderzak. "Auto jakby jechało bokiem, uderzyło w prawą barierkę mostku, a potem wpadło do stawu" - opowiada dziennikowi.pl Ireneusz Kozłowski, mieszkaniec Jagodna, który był na miejscu wypadku.

"Na drodze został mały fragment zielonego zderzaka" - opowiada Kozłowski. Mężczyzna przyjechał na miejsce wypadku zaraz po tym, jak miejscowy rowerzysta zauważył wystające ze stawu koło samochodu i zawiadomił policję. Feralny staw leży na granicy działki pana Kozłowskiego. Gdy przyjechał tam, miejsca pilnował tylko jeden policjant.









Reklama

"Prawdopodobnie w nocy na mostku było ślisko i tam kierowca stracił panowanie nad samochodem" - przypuszcza pan Ireneusz. "Tego stawu, w którym leży samochód, nie zabezpiecza barierka. Kończy się na moście" - dodaje. "To takie rozlewisko rzeki, ma kilkanaście metrów średnicy i jest dość głębokie" - opowiada dziennikowi.pl.

Inną wersję wypadku podaje jeden z policjantów. Uważa on, że ślad na barierce to pozostałość po innym wypadku. Według niego, radiowóz stracił przyczepność, wpadł w poślizg i nie uderzając w nic, zjechał ze skarpy. Tam zarył przodem w ziemię, przekoziołkował i kołami do góry wpadł do stawu.

Wypadki w tym miejscu to ponura codzienność. "Wcześniej od strony Siedlec jest dziewięciokilometrowa prosta, która zachęca do szaleństw za kierownicą. Potem koleiny, ten mostek i jeziorko" - mówi Kozłowski. Nie ma czarnego punktu, ani nawet ograniczenia prędkości.

Reklama

Kilka lat temu w tym samym stawie wylądowała kobieta jadąca toyotą. Utonęła. Tak samo skończyło kilku miejscowych, wracających z okolicznych imprez po alkoholu.

MSWiA nie czuje się winne


Żaden z ministrów nie poczuwa się do winy za śmierć policjantów. I nie zamierza się też podawać do dymisji, czego żąda opozycja. Marek Biernacki z PO twierdzi, że odejść powinien Ludwik Dorn. Tłumaczy, że musiało dojść do tragedii, by zwrócić uwagę na to, co dzieje się w policji - czyli na przedmiotowe traktowanie funkcjonariuszy przez polityków i urzędników ministerstwa.

Ale szefowie resortu twierdzą, że nie mieli wpływu na bieg tragicznych wydarzeń. Ministerstwo zapewnia też, że nigdy nie tuszowało sprawy zaginięcia dwójki policjantów. Według wiceministra Marka Surmacza, wykorzystywanie tej tragedii do celów politycznych jest niegodne.

Dziennikarze pytali, dlaczego nie ujawniono wcześniej, że policjanci odwozili do domu dyrektora w MSWiA Tomasza Serafina, tylko informowano, że policjanci wykonywali tajną misję na rzecz ministerstwa. Surmacz wyjaśniał, że o tym poinformowała policja nie resort.

Dodał, że dyrektor Serafin spóźnił się na ostatni pociąg do domu i poprosił o pomoc policjantów w komisariacie na warszawskim Dworcu Centralnym. Zdaniem wiceszefa resortu, wykroczenie popełnił właśnie funkcjonariusz z dworca, który kazał odwieźć dyrektora radiowozem do domu.