"Akt oskarżenia wobec ppłk. Marka M. wysłaliśmy już do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie" - poinformował rzecznik prokuratury wojskowej, major Ireneusz Szeląg. Miłosz przyznał się do winy i złożył wyjaśnienia. Wciąż lata w specjalnym pułku lotniczym, którego maszynami podróżują członkowie rządu.

Reklama

Błąd pilota polegał na niewłączeniu instalacji antyoblodzeniowej w maszynie. Ta co prawda działa automatycznie, jednak instrukcja użytkowania Mi-8 przewiduje przymusowe włączenie ogrzewania silników ręcznie, gdy temperatura przy starcie wynosi od -5 do +5 stopni. Tryb automatyczny wtedy nie wystarcza.

Feralnego dnia Mi-8 z rządowego Pułku Specjalnego, zajmującego się przewozem najważniejszych osób w państwie, leciał późnym popołudniem z Wrocławia z załogą i pasażerami. Premier Leszek Miller wracał z uroczystości otwarcia nowego odcinka autostrady pod Gliwicami. Po starcie śmigłowiec wzniósł się bez żadnych problemów na wysokość 2150 m. Pogoda była jednak nie najlepsza. Padał śnieg i zacinał porywisty wiatr.

Po locie trwającym ponad godzinę maszyna zaczęła zmierzać w kierunku lotniska na Okęciu. Pilot, na rozkaz z wieży kontroli lotów, musiał w powietrzu czekać na swoją kolejkę do lądowania. Przed nim było pięć innych maszyn. Ze względu na pogodę Marek Miłosz musiał polegać tylko na przyrządach pokładowych.

Na wysokości ok. 800 m Mi-8 znalazł się w chmurach. Gdy w nich leciał, na 600 m pilot usłyszał huk i poczuł wibracje, po czym zatrzymał się prawy silnik. Miłosz rozpoczął manewr lądowania awaryjnego, o czym poinformował wieżę kontroli lotów.

Tylko dzięki mistrzowskiemu opanowaniu maszyny udało się pilotowi wylądować cało. Kadłub maszyny zsunął się po drzewach, przewracając na prawy bok. Dzięki temu wyjście ze śmigłowca znalazło się po odsłoniętej stronie. Nikt nie zginął. Premier Leszek Miller miał złamane dwa kręgi piersiowe. Wielokrotnie podkreślał wtedy, że Marek Miłosz uratował mu życie. W podobnym tonie wypowiedział się także dzisiaj.