Szare, odrapane kamienice. Zatęchłe od moczu klatki schodowe. Małe, zagracone podwórka. Ludzie żyją dniem dzisiejszym. Nie mają perspektyw na przyszłość. Bo i nie chcą mieć. Żyją z zasiłków, które starczają im na alkohol. Tak wygląda ulica 11 Listopada, gdzie przez siedem lat mieszkała, brutalnie zamordowana i zgwałcona, Grażynka Janas.

"Czego chcecie, nóżki: wódki czy butki? Niech pani zgadnie, co odpowiadają tutejsi" - mówi z zażenowaniem pani Krystyna, która z malutkim synkiem mieszka w jednej z kamienic przy 11 Listopada. Gdyby tylko mogła, natychmiast zamieniłaby mieszkanie na jakiekolwiek inne. Ale nie ma pieniędzy. Samotnie wychowuje dziecko. Woli nie podawać nazwiska. "Pani wyjedzie, ja zostanę. Muszę z nimi mieszkać, żyć. Wolę nie zadzierać" - tłumaczy.

Młoda kobieta opowiada, jak kilka miesięcy temu mieszkańcy okolicznych kamienic byli zbulwersowani, bo zamiast pieniędzy dostali od opieki społecznej jedzenie: "Wielu potem sprzedawało swój przydział. Ryż, ser, kiełbasę, pieczywo. Sama kupowałam od nich mleko dla synka. Po złotówce. Opłacało mi się" - wspomina pani Krystyna.

"Nie zapomnę jednak widoku wyrzucanego jedzenia. Walało się po podwórkach, po chodniku. Oni woleli dostać pieniądze. Za nie mogliby kupić wino, które stanowi sens ich życia" - dodaje.

Alkohol, zasiłek, alkohol, zasiłek... i tak w kółko. Życie wałbrzyszan ze Starego Zdroju - dzielnicy, w której mieszkała Grażynka - toczy się tym samym rytmem.

"Zdobyć pieniądze, a potem je przepić. Każdy dzień wygląda tak samo" - mówi pani Krystyna. "Latem dzieci biegają samopas do późna. Nikt się nimi nie opiekuje, nikt się nie troszczy. Rodzice albo trzeźwieją, albo właśnie dolewają sobie do kieliszka" - opowiada.

Do pracy prawie nikt nie chodzi. Bo prawie nikt jej nie ma. Wałbrzych to miasto pokopalniane. W Starym Zdroju bezrobotni są niemal wszyscy. "Nie mają roboty, bo i mieć nie chcą. Dostają 800 zł miesięcznie, nic nie robiąc. To po co mają się męczyć?" - retorycznie pyta pan Zdzisław.

Reklama

"Ja to nawet chciałem zatrudnić jednego z drugim w mojej firmie. Przyszli, chwilę popracowali, wzięli pensję, a potem już im się nie chciało. Niewiele mniej mają, nie pracując, więc po co się wysilać? Niektórzy brali zaliczkę przed wypłatą i więcej się nie pokazywali. To chyba nie wymaga komentarza" - ocenia pan Andrzej. On też na 11 Listopada mieszka, bo musi. Nie integruje się z sąsiadami, nie zagaduje do nich na klatce schodowej. Prawie cały czas siedzi w domu. Wychodzi po zakupy. Albo wysłać multilotka. "Jak któregoś dnia poszedłem po węgiel do piwnicy, niedokładnie zamknąłem drzwi. Nie było mnie może pięć minut. W tym czasie ktoś wyniósł mi z mieszkania telewizor. Co tu więcej mówić?" - wzrusza ramionami.

Pod klatką stoi Waldemar Kluzik. "Zbieram złom, kolorki, puszki. Jak większość. Mam 52 lata, to i do roboty już nikt mnie nie weźmie. Mieszkam ze starszym bratem. On też nie pracuje" - opowiada mężczyzna. "Tutaj prawie każdy już siedział. A jeśli nie, to tylko kwestia czasu" - dodaje. Odchodzi w kierunku szopy, gdzie "urzęduje" z kolegami.

Większość całymi dniami robi coś po barakach, zbiera złom. Inni wystają pod budkami z piwem lub piją tanie wino w bramach. Co rusz ktoś znika za drzwiami pobliskiej jadłodajni dla ubogich. Niemal każdy niesie w ręce tanie wino, które w Starym Zdroju schodzi jak woda. "Dobre, bo tanie. I dobrze się pije" - dodaje podchmielony mężczyzna. Niesie dwa plastikowe kubeczki: "Kultura musi być, no nie?" - rzuca i znika za rogiem.

Pan Edward od kilku dni mieszka w Starym Zdroju. Do niedawna był bezdomny. Mieszkał w jednej z noclegowni. W sylwestra poznał tutejszą kobietę. "To mój trzeci związek. Tym razem chyba na stałe. Do trzech razy sztuka" - uśmiecha się i pociąga z puszki piwo. "Od razu mi zaufała. Już pierwszego dnia dała klucze do mieszkania" - wyciąga na dowód pęk kluczy z kieszeni.

Obok stoi mały chłopczyk. Na oko jakieś siedem lat. Trzyma obraz. Niemal tak duży jak on. "Mama kiedyś zbierała antyki. Teraz już nie zbiera. Idę go sprzedać do antykwariatu. A może pani kupi?" - pyta z zadziornym uśmiechem. To jedno z tych dzieci, które na co dzień muszą zastanowić się, co zrobić, aby mieć pieniądze na chleb. Może pomaga rodzicom. Może nawet ich wyręcza. Tutaj często dzieci są bardziej dorosłe niż ich opiekunowie.

Wielu mieszkańców odrapanych kamienic przyszło na wizję lokalną, którą w nocy z wtorku na środę przeprowadzali policjanci w miejscu śmierci Grażynki.

"Dla większości to była imprezka. Coś się dzieje, idziemy. Mieliśmy wydarzenie na dzielnicy" - podsumowuje pan Krzysztof. "Przecież większość osób, które domagały się linczu na Andrzeju Sz., bo zamordował dziewczynkę, była pijana. Dla nich liczyło się, żeby pokazać się w kamerze. Jest telewizja, jest przedstawienie. Okoliczności nie mają znaczenia" - dodaje.

Faktycznie, do dziennikarzy, którzy czekali na wizję, co i rusz podchodzili podchmieleni mężczyźni, domagali się występu przed kamerą. Chętnie dawali się fotografować.

"Kiedy włączyłam latarkę, natychmiast zjawił się przy mnie jakiś chłopak. Powiedział, że on z ochotą wypowie się przed kamerą, da się sfotografować. W ogóle myślał, że uruchamiam kamerę" - opowiada Beata, jedna z dziennikarek telewizyjnych.

Maria Kiszner mieszka na 11 Listopada od ponad pół wieku. "Tak naprawdę to trzymam się tylko z sąsiadką. Kobietą w starszym wieku, jak ja. Wie pani, z sąsiadami to różnie bywa. Czasem jak coś widzę, udaję, że nie widzę. Bo i po co się handryczyć?" - tłumaczy.

Ci, którzy nie należą "do bandy", zachowują się jak pani Maria. Milczą. Bo żyć gdzieś trzeba.